Piracka trylogia z Karaibów, część III.

Autor: Maciej "Levir" Bandelak Redaktor: Levir

Dodane: 22-06-2007 18:55 ()


Redakcja tekstu: Krzyś-Miś

 

Trzecia część „Piratów z Karaibów” biła wszelkie rekordy popularności, przyciągając do kin rzeszę ludzi. Paradoksalnie ta część pod względem fabularnym (moim zdaniem oczywiście) jest najgorszą z dotychczasowych, jednakże, jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową jest odwrotnie, jest najlepszą. Tak jak soundtrack do „Skrzyni Umarlaka” był krokiem naprzód w porównaniu do „Klątwy Czarnej Perły” jeśli chodzi o zilustrowanie tematyki pirackiej, tak „Na Krańcu Świata” jest krokiem następnym, aczkolwiek są to kroki jeszcze nie duże. Idąc tym tempem być może w okolicach części dziesiątej Zimmer stworzyłby wreszcie partyturę doskonałą dla tego typu filmu, która mogłaby dorównać klasykom gatunku.

Pierwsze co rzuca się po uszach po pierwszym przesłuchaniu to brak tematu znanego z poprzednich części, tego, który miał w sobie najwięcej klimatu. W samym filmie pojawia się dwa razy na bardzo krótko, lecz na płycie już go nie ma w ogóle. Krytycy zapewne w tym momencie wzniosą ręce w geście triumfu, iż będą znowu mogli ponarzekać - nic bardziej mylnego, kompozytor serwuje nam w zamian coś innego i na dodatek w większej ilości.

 

1. Hoist the Colours

2. Singapore

3. At Wit's End

4. Multiple Jacks

5. Up is Down

6. I See Dead People in Boats

7. The Brethren Court

8. Parlay

9. Calypso

10. What Shall we Die for

11. I don't Think Now is the Best Time

12. One Day

13. Drink up me Hearties

 

Już na dzień dobry otrzymujemy pieśń żeglarską - może niezbyt porywającą, ale jednak - "Hoist the Colours" najpierw śpiewaną przez chłopca, a następnie przez całą plejadę piratów (oczywiście na płycie jest to chór). Utwór nie trwa długo, lecz wprowadza nas niewątpliwie w nastrój.

Natomiast w utworze "Up is Down" Zimmer udowadnia, że i on potrafi stworzyć kawałek, który zawiera w sobie tę "awanturniczość", ten "klimat", którego domagali się krytycy poprzednich soundtracków. Rozpoczyna się bardzo podobnie do "He's a Pirate" z „Klątwy Czarnej Perły”, lecz po kilkunastu sekundach wchodzi niewielki motyw wygrywany najpierw na wiolonczeli, następnie na flecikach z towarzyszeniem w tle uderzeń, jakby ktoś stepował po irlandzku. Wszystko to tworzy tę "awanturniczo-komediową" atmosferę, którą chcielibyśmy poczuć. Cały utwór oczywiście jest później rozwinięty już w typowy sposób dla Zimmera - syntezatory, instrumenty dęte i głęboki męski chór, nie zmienia to jednak faktu, iż stanowczo kawałek ten to najlepsze, co udało się Zimmerowi stworzyć.

W III części przygód Jacka i ferajny mamy znaczną zmianę klimatu toczonej opowieści. Więcej w niej fantastyki i mistycyzmu niż kina przygodowego w realiach mniej więcej historycznych. I taka zmiana musiała również nastąpić w muzyce.

Akcja przenosi nas do krajów Orientu, a konkretnie do Singapuru, mamy więc na płycie utwór pt. "Singapore" ilustrujący owe rejony. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby tutaj zmysłowego ducha muzyki z "Ostatniego Samuraja", choć początek utworu mógłby tak sugerować. Nic z tych rzeczy. Jeszcze nawet nie w połowie utworu następuje kakofoniczny atak instrumentalny (przywodzący na myśl starania Badelta z I części) przearanżowany tylko na dalekowschodnie klimaty. Na dodatek ni z tego ni z owego utwór kończy połączenie dwóch starych tematów Jacka Sparrowa (zarówno z I, jak i z II części).

"At Wit's End" ilustruje nam podróż na kraniec świata. Długi, ponad ośmiominutowy utwór, utrzymany przez większość czasu w miarę spokojnym tonie wyróżnia się z dwóch powodów. Pierwszym jest temat podróży, który w pierwszych sekundach przywodzi na myśl (wygrywany jest bardzo cicho) temat z „Titanica” (możliwe, że nawet jest to celowy zabieg biorąc pod uwagę to, co nastąpi w utworze "Parlay"), następnie zostaje wyeksponowany z pełną mocą (ile pary w syntezatorze) i jest bardzo podniosły (zresztą taka też jest potrzeba chwili, niecodziennie wpływa się "na kraniec świata"). Drugim są chórki - o ile męskie kojarzą się z „Karmazynowym Przypływem”, o tyle damskie przywodzą na myśl bardziej „Władcę Pierścieni” niż inne produkcje Zimmera.

"Multiple Jacks" to kawałek wybitnie psychodeliczny (Jack Sparrow zawsze miał nierówno pod sufitem, ale akurat przebywając w uwięzieniu to już miał psychozę do kwadratu) i niewiele więcej można tu powiedzieć; utwór sklecony z dziwnych dźwięków, czasami można rozpoznać nawiązania do znanych już tematów.

"I See Dead People on Boats" to kawałek bez historii. Jest długi, lecz przez większość czasu słuchamy jednostajnych, spokojnych dźwięków. Początkowo mamy temat podróży w aranżacji na trąbkę. Dopiero pod koniec następuje ożywienie, lecz nadal nie wnosi to nic nowego ani wybijającego się ponad przeciętność.

"Brethren Court" przynosi nam nowe aranżacje szanty z pierwszego kawałka, tym razem w wersjach instrumentalnych. Najpierw słyszymy jednak lekką powtórkę z "Multiple Jacks", po której następuje zaprezentowanie "Hoist the Colours" - najpierw cicho, jakby w oddaleniu, a na koniec na instrumentach przywodzących na myśl greckie klimaty tawerniane (od razu nasuwa się skojarzenie z „Grekiem Zorbą” - czyżby kolejny celowy zabieg?).

W "Parlay" nie ma już wątpliwości. Nawiązanie jest ewidentne. W utworze tym Zimmer użył elektrycznej gitary, dokładnie takiej, jakiej używał Ennio Morricone ilustrując westerny. Zresztą sama scena w filmie wygląda niczym żywcem wyjęta z Dzikiego Zachodu - tylko stroje inne. Wielki plus dla Zimmera za to nawiązanie.

W kolejnym utworze kompozytor znów zaskakuje nawiązaniem. W "Calypso", który sam w sobie nie jest porywającym kawałkiem słyszymy chór, który brzmi (już po raz drugi) niczym z „Władcy Pierścieni”.

"What Shall we Die for" to rozwinięcie "Hoist the Colours", tym razem jednak na pełne instrumentarium oraz chór, który pod koniec wyśpiewuje ostatnie wersy szanty. Dla mnie ten utwór jest murowanym kandydatem do umieszczenia go w jakimś trailerze filmowym. Świetna rzecz.

Przez większość filmu właściwie niewiele się dzieje, ot jak nie podróżują, to rozmawiają. Dopiero na koniec rozpoczyna się ostateczna rozgrywka (czy aby na pewno ostateczna?), zrealizowana zresztą bardzo efektownie. Wreszcie można by rzec, że Zimmer doczekał się tego, co najbardziej lubi. Stworzył więc długaśny, ponad dziesięciominutowy utwór "I don't Think Now is the Best Time", w którym mógł zaprezentować cały swój arsenał. Mamy więc tutaj syntezatory, orkiestrę i chóry. Pierwsza połowa utworu to całkowicie nowa struktura, dopiero później następuje powtórka z rozrywki, a więc słyszymy już nawiązania do utworów z poprzednich części oraz do tych, które słyszeliśmy w aktualnej. Można by śmiało powiedzieć, że to po prostu dynamiczny zlepek tematów, które znamy (jedynie w nieco zmienionej formie). Kompozytor wykonał więc zabieg, za który tak krytykowany był Badelt i pewnie również za to Zimmerowi się teraz dostanie.

Wreszcie końcowe dwa utwory - "One Day" i "Drink up me Hearties". Zimmerowi wyraźnie skończyły się pomysły (a może uznał, że skoro nawiązywał wcześniej do wielu innych kompozytorów, to czas nawiązać do siebie samego), bowiem "One Day" do połowy jest niemal żywcem skopiowany z „Króla Artura”, a druga połowa to już to samo, co słyszeliśmy we wcześniejszych utworach z tej ścieżki.

Z kolei "Drink up me Hearties" to typowy kawałek na napisy końcowe, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić przy okazji poprzednich części - po krótkim wstępie mamy powtórkę najbardziej znanych tematów w dynamicznej wersji.

 

PODSUMOWANIE TRYLOGII

 

Ciężko dokonać rzetelnej oceny i stwierdzić, który soundtrack jest najlepszy. Każdy ma swoje plusy i minusy (choć w większości krytycy widzą w niej same minusy). Badelt stworzył niezapomniane tematy, które nucone są pod każdą szerokością geograficzną („Klątwa Czarnej Perły”), Zimmer je rozwinął i nadał im głębsze brzmienie („Skrzynia Umarlaka”), a także zawarł więcej klasyczno-gatunkowego stylu („Na Krańcu Świata”). Powiedziałbym właściwie, że należałoby traktować wszystkie trzy soundtracki na równi, opowiadając się za jednym konkretnym w zależności od sytuacji.

Jeśli chcemy dynamicznych, zapadających w ucho kawałków, to rzucamy „Klątwę...”, jeśli chcemy dynamikę połączyć z inteligentniejszą strukturą i bardziej rozbudowanym instrumentarium, to otwieramy „Skrzynię...”, a jeśli chcemy poczuć awanturniczy styl i dodatkowo nacieszyć się aluzjami do innych kompozytorów, to płyniemy „Na Kraniec Świata”.

Jedno jest pewne, trylogia „Piratów z Karaibów” zapadnie na długo w pamięci nie tylko od strony wizualnej, lecz także i muzycznej.

 

Recenzja "Klątwy Czarnej Perły"

Recenzja "Skrzyni Umarlaka"

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...