"Łowcy twarzy" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Fabryka Masek
Dodane: 17-06-2007 10:46 ()
- Nie zrozumcie mnie źle, ja tylko przedstawiam fakty – powiedział kiedyś w swych zeznaniach na sali sądowej pewien człowiek, pogrążając wówczas wydawałoby się niewinną osobę.
Otóż ja nie zamierzam nikogo pogrążać swoją opowieścią. Nie zamierzam także bronić trzeźwości swego stanu umysłowego w oczach szerszej publiki, na to jest już za późno. Wydarzenia, które pragnę opisać, wydarzyły się dawno temu. Bardzo dawno temu. Dla istnienia świata to błysk, mgnienie, pojedyncza iskra. W moim życiu to blisko sześćdziesiąt lat.
Sześćdziesiąt lat temu mój umysł doświadczył rzeczy, po których niejeden człowiek popełniłby samobójstwo lub oszalał. Ja do pierwszego nie miałem odwagi, drugie zagościło w moim umyśle na stałe.
Szaleństwo było niczym cichy, ukrywany przez lata przyjaciel. Było niczym dziewczyna, której nie akceptują rodzice, lub narkotyk, który otępia umysł. To właśnie ono doprowadziło mnie do miejsca, które do końca mych dni będzie służyło za schronienie. Zakątek Wiecznej Ciszy, jak nazywano szpital psychiatryczny, w którym się znalazłem, był po prostu miejscem, które robiło wariata z człowieka. Niejednokrotnie widziałem jak trafiali tu ludzie całkowicie normalni, by po tygodniu mówić o chodzących w ich umysłach robakach.
Nie zrozumcie mnie źle, ja tylko przedstawiam fakty. Wybaczcie także chaos jaki czasem będzie wkradał się między wersy. Mam niewiele czasu na spisanie tego wszystkiego, a musicie wiedzieć, że nie wolno nam tu tego robić. Reputacja Zakątka jest silnie strzeżona. Obecnie mam prawie osiemdziesiąt lat, ale czuje się, jakbym już dawno przekroczył setkę. Obecnie także wymknąłem się ze swojego pokoju, który dzielę z dwoma mężczyznami o silnej schizofrenii, ukradłem długopis i papier toaletowy z ubikacji i zamknąłem się w pomieszczeniu gospodarczym. Wszystko po to, by spisać historię, która doprowadziła mnie na skraj szaleństwa.
Zdaję sobie sprawę, że sytuacja w jakiej się znajduję nie będzie za dobrze świadczyć o wiarygodności tej historii, jednak musicie uwierzyć, że jest jedyną rzeczą, jakiej jestem jeszcze pewien. I za prawdziwość mych słów ręczę życiem. Muszę się jednak spieszyć. Obchód pokoi następuje co trzy godziny, wtedy sanitariusze zorientują się, że Starego Tomasza, jak mnie zwali, nie ma. Miną kolejne dwie godziny zanim zorientują się, że jedyne miejsce w jakim mogłem się ukryć to pomieszczenie gospodarcze, a następne dwadzieścia do czterdziestu minut zanim wyważą w nim drzwi. Czasu jest więc niewiele, a że każde słowo przychodzi mi z coraz większym trudem, muszę się zebrać w sobie i spieszyć. Zapytacie pewnie jaki ma to sens? Po co to piszę? Przecież i tak jeśli mnie znajdą to zniszczą owe zapiski. Już odpowiadam. Mam układ z gospodarzem tego pomieszczenia. Kiedyś Stary Tomasz zrobił coś dla niego, a teraz gospodarz ma niezwykłą okazję, by się Staremu Tomaszowi odwdzięczyć. Gdy tylko spiszę swoje wspomnienia położę je w odpowiednim miejscu znanym tylko mi i gospodarzowi. Potem on przekaże je moim dalekim krewnym, gazetom, zwykłym ludziom. Pragnę by mnie wysłuchano.
Zatem.
Nie zrozumcie mnie źle, ja tylko przedstawiam fakty. A fakty w mojej historii są następujące:
Fabryka była centralnym punktem w miasteczku P. Powstała jednak dziesięć lat wcześniej niż wszelkie inne okoliczne zabudowania. W swych najlepszych czasach zatrudniała blisko trzystu pracowników. Była jednak oddalona od najbliższego miasta o dobre czterdzieści kilometrów, więc przedsiębiorczy właściciel Fabryki postanowił wybudować dla swych pracowników osiedle. Osiedle składało się z kilkunastu niskich, trzypiętrowych bloków ze skośnymi dachami, co nie pozwalało nazwać ich blokowiskami, a jednocześnie nie można też ich było zakwalifikować jako domki. Powstało więc dość specyficzne miasteczko z ogromną Fabryką tkwiącą w jego sercu. Z czasem miasteczko zaczęło się rozrastać, powstała mała elektrownia, oczyszczalnie ścieków, bary, sklepy, rynek. Idylla jednak nie trwała zbyt długo. Fabryka miała kłopoty, a że była nierozerwalnie związana z miasteczkiem, to kłopoty miało i miasteczko, i mieszkańcy. Właściciel podnosił czynsze w mieszkaniach, tych których nie było stać na opłacenie wyrzucał. Gdy Fabryka zbankrutowała, sprzedał osiedle prywatnym inwestorom i wyjechał. Ludzie pozostali bez pracy i bez pieniędzy. Ci, którzy mogli, wracali do miasta, inni starali się za wszelką cenę utrzymać swoje mieszkania.
Wybaczcie nadmierną lakoniczność i brak emocji w mej wypowiedzi, jednak znam tę historię z opowieści, które były mi niechętnie przedstawiane. Trzydzieści lat po powstaniu osiedla i trzydzieści pięć po zbudowaniu Fabryki rozpoczął się rok wyprzedaży. Miałem wtedy siedemnaście lat i tak naprawdę to właśnie wtedy się wszystko zaczęło. Prywatni właściciele zaczęli sprzedawać mieszkania, a jedno z takich mieszkań kupiła moja matka. Długo nie mogłem pogodzić się z jej decyzją, gdyż oznaczała ona odcięcie się od przyjaciół, od życia w mieście i wszelkich atrakcji z tym związanych. Miało też jednak odciąć nas, jak mawiała matka, od wspomnień. I to głównie o to chodziło.
Otóż miesiąc przed przeprowadzką został zamordowany mój ojciec. Gdy człowiek dowiaduje się o śmierci kogoś bliskiego z powodu starości lub choroby, wyzywa Boga za jego bierność i bezduszność. Natomiast jak ktoś bliski zostaje zamordowany i to przez sprawcę, którego nie można odnaleźć, człowieka wypełnia bezsilność, strach, złość na ludzi i przerażenie, że coś tak nienaturalnego mogło spaść na jego rodzinę. Pamiętam, że matka po tym zdarzeniu bała się wychodzić z domu, bała się rozmawiać. Winiła wszystkich.
Ojciec nigdy nie był mi bardzo bliski. Rzadko widywałem go w domu, jego praca opierała się na ciągłych podróżach. Czasem dostawałem od niego jakiś prezent i kilka słów pociechy, że kiedyś, pewnego dnia poświęci mi i mamie więcej czasu. Ten pewien dzień nie nadszedł nigdy, nadszedł za to inny, w którym znaleziono jego zwłoki. Co najgorsze, umarł nie zachowując twarzy, i nie mam tu na myśli metaforycznego spojrzenia na ludzką godność. Zwłoki mojego ojca leżały na tapczanie podrzędnego pokoju hotelowego, odziane w prosty, czarny garnitur. Niezwykłej osobliwości jego postaci nadawała biała, uśmiechnięta maska, którą ktoś założył mu na twarz. Dość upiorne, nie sądzicie? Jednak to, co upiorne i przerażające miało dopiero nadejść. Otóż ten ktoś, kto założył ojcu z niewiadomych powodów maskę, postarał się także zabrać coś w zamian, w tym wypadku była to jego twarz. Mój ojciec został brutalnie pobawiony skóry na głowie. Lekarze mówili, że mieliśmy ogromne szczęście, że nie było nam dane tego widzieć. Podobno ledwo oderwali maskę, która zdążyła przykleić się do tego co pozostało z twarzy. Moja matka dostała histerii. Pojawiły się setki pytań. No bo komu potrzebna twarz mojego ojca? Owszem był z niego przystojniak i niejedna kobieta dałaby wiele, by skierował ku niej swój zniewalających uśmiech, jednak z jakiego powodu, ktoś popełnia taką okrutną zbrodnię? Śledztwo trwało dobry rok, po czym z braku jakiegokolwiek tropu zostało przerwane.
Wyprowadziliśmy się więc do miasteczka P. Po to, by zapomnieć, po to, by zacząć nowe życie oraz jak miał pokazać czas, po to, by wbrew naszej woli być świadkiem nowego koszmaru.
Pierwsza rzeczą, jaką zobaczyłem w miasteczku była oczywiście Fabryka. Nie sposób było jej nie zauważyć. Ślady zniszczenia zadane przez czas były aż nadto widoczne. Przez lata ludzie rozkradali z niej to, co było najcenniejszego. Zabrali nawet żelazne płoty, które oddali na złom.
Fabryka była wysoka na cztery piętra, i miała kształt prostokątnego kloca. Jej ściany pokrywała czarna farba, która gdzieniegdzie odchodziła ukazując białe ślady betonu. Wyglądała jak ząb opanowany przez próchnicę, dla którego jedyna diagnoza i lekarstwo to wyrwanie. Fabryki jednak nie można było się tak łatwo pozbyć. Wokół niej, w odległości zaledwie kilkunastu metrów, znajdowały się bloki i niechybnie ucierpiałyby, gdyby postarano się wyburzyć niszczejący budynek. Fabryka więc stała niczym nowoczesny nawiedzony dom. Budziła odrazę i przerażenie.
Coraz mniej podobał mi się pomysł przeprowadzki. Moja matka kupiła mieszkanie po okazyjnej cenie. Zadziwiająco okazyjnej. Potrzebowaliśmy dokładnie dwóch minut, by się przekonać dlaczego. Problemem podstawowym był widok z okna, a prezentował on nic innego, jak właśnie Fabrykę. Monumentalny budynek zasłaniał nam praktycznie przez cały dzień słońce, nie mówiąc już o widoku na inne bloki czy drzewa. Mrok. Oto co dostaliśmy. Mieszkanie pełne mroku.
Ludzie niechętnie wypowiadali się na temat Fabryki, a szczerze mówiąc unikali tego tematu jak ognia. Było minęło, ot co – jak mawiał jeden z miejscowych. Korzystałem z każdej okazji by porozmawiać z nowymi sąsiadami czy koleżankami i kolegami w klasie. Jednak moja wrodzona ciekawość nie pozwalała mi nie pytać o Fabrykę. Po tygodniu mojego uporu dostałem pierwszą lekcję, która brzmiała „o Fabryce nie rozmawiamy”, a skończyła się wyzwiskami i wielkim siniakiem na tyłku. Mojej matce poznawanie nowych ludzi szło o wiele łatwiej. Cóż, jak się zapewne domyślacie, nie pytała o Fabrykę. Wręcz przeciwnie, ignorowała ją jak inni. Chciała odnaleźć spokój i pod tym względem osiągała same sukcesy. Po miesiącu zjednała sobie znaczną część miasteczka, dzięki czemu była zapraszana na liczne spotkania towarzyskie i imprezy.
Mimo, że miasteczko P. nie było wielkie (ok. tysiąca mieszkańców), ludzie starali się urozmaicać sobie czas na wiele sposobów. Cztery razy w roku, na zakończenie każdej z pór, były organizowane jarmarki i koncerty na rynku. Latem przeprowadzano maraton pokoju. Uczestniczyli w nim prawie wszyscy mieszkańcy, bez względu na wiek. Chodziło tu o zabawę i prestiż. Poza tym liczne kluby, w których można było posiedzieć przy gorącej herbacie grając w karty, rozmawiając lub czytając rekompensowały oddalenie od miasta i cywilizacji. Niestety ja nie mogłem odnaleźć się w tym miejscu. Każdego ranka, gdy wstawałem i wieczora, gdy kładłem się spać widziałem Fabrykę. Jej widok potęgował mój podły nastrój. Nie chciało mi się angażować w życie tego miasteczka. Byłem smutny i znudzony. Nie spodziewałem się jednak, że pewnego dnia przyjdzie mi poznać bliźniaczki.
Było to po sześciu miesiącach odkąd pierwszy raz tu przyjechaliśmy. Dwie subtelne piękności, podeszły do mnie na przystanku autobusowym, by zapytać o godzinę. Nigdy dotąd nawet nie całowałem dziewczyny, ba, nawet nie rozmawiałem z żadną szkolną pięknością. A tu proszę, mało że piękności, to jeszcze dwie naraz. Minęły dobre dwie minuty zanim odpowiedziałem. Cały ten czas po prostu gapiłem się na ich piękne naturalne uśmiechy, oczy, nosy i sylwetki. To tak jakby Bóg zesłał mi z nieba wybawienie: jedną za ojca, drugą za fatalną przeprowadzkę.
Wiedziałem, że jeśli coś ma z tego być, to muszę to ostrożnie rozegrać. Odpowiedziałem w końcu na pytanie, i jak się okazało owe dziewczyny spóźniły się, tak jak zresztą ja, na autobus. Zaoferowałem, że złapie jakiś samochód na stopa, co w tym miasteczku było wyczynem iście heroicznym, gdyż według wszelkich statystyk przejeżdżały tędy dwa samochody na godzinę. Jednak poszczęściło mi się. Od tamtej chwili zyskałem dwie niesamowite przyjaciółki, z którymi spędzałem prawie każdy dzień na niekończących się rozmowach. Klaudia i Natalia mieszkały niedaleko mnie. Jedyną rzeczą, która je różniła były imiona. Żaden znak szczególny, żaden specyficzny grymas. Po prostu były jak dwie krople wody.
Chętnie dzieliły się swoją wiedzą na każdy temat związany z miasteczkiem. Nasze wspólne wyprawy rowerowe, godzinne spacery po pobliskich lasach, czy kąpiele w jeziorach wspominam z łzami w oczach. Pierwszy raz w życiu byłem szczęśliwy, pierwszy raz wtedy spojrzałem na siebie w lustrze, na moje krótkie czarne włosy, duże zielone oczy, ostry nos i pełne usta, na lekko wychudzone ciało i wiedziałem, że stać mnie w życiu na wiele, że jestem kimś wartościowymi i nie musze się niczego wstydzić.
Nie wiem dlaczego zakochałem się akurat w Klaudii. Nie potrafiłem tego racjonalnie wytłumaczyć. Przecież dziewczyny były identyczne. Jednak, gdy byłem w pobliżu Klaudii, czułem niesamowity dreszcz emocji i delikatne ciepło w sercu. Niestety, to właśnie wtedy zaczęło się wszystko walić. Dzień, w którym się w niej zakochałem, a ona odwzajemniła moje uczucia, był dniem, gdy do miasteczka zbliżały się zmiany. Tajemnicze, wzbudzające zaskoczenie i strach zmiany. Fabryka budziła się do życia.
Fabryka budziła się do życia dzięki niejakiemu panu von D. Przybył on pewnej nocy do miasteczka, wraz z kluczami od Fabryki. Zupełnie jakby miał już ułożony plan nowej przyszłości. Światła paliły się tam przez kilka godzin. Po owej nocy wyjechał i wszyscy zastanawiali się co jego wizyta miała oznaczać. Dowiedzieliśmy się szybciej niż przypuszczaliśmy.
Na spotkanie z burmistrzem przyszło blisko tysiąc mieszkańców. Oprócz burmistrza był także pan von D. – nowy właściciel Fabryki. Postać ta od samego początku budziła strach i gęsią skórkę. Powodu nie trzeba było szukać daleko. Otóż na twarzy nowego właściciela spoczywała lustrzana maska. Miała dwa ukośne otwory na oczy i jeden w kształcie litery U na usta. Zdziwienie mieszkańców odbijało się w niej jak w magicznym zwierciadle prawdy. Von D. milczał. Wszystkie szczegóły przedstawił burmistrz. Otóż w Fabryce w ciągu tygodnia miały nastąpić prace remontowe, które mieli przeprowadzić mieszkańcy miasteczka, w zamian za pracę. O tak, von D. oferował pracę blisko dwustu mieszkańcom i to za solidne wynagrodzenie. Mieszkańcy z początku nastawieni sceptycznie do wizyty nowego gospodarza Fabryki oniemieli z radości. Wszystko zatem mogłoby się wydawać w porządku. Coś tu jednak śmierdziało. I to bardzo.
W pracach renowacyjnych pomagało ponad połowa mieszkańców, jednak dla tych, którzy mieli tam pracować zostało przeprowadzone losowanie. Nie mieliśmy z matką szczęścia w owej loterii. Nie to mnie jednak zmartwiło. Fakt, który mnie dobił, to informacja, że bliźniaczki dostały się w szeregi zatrudnionych.
Fabryka ruszyła po miesiącu od rozpoczęcia prac remontowych. W dniu otwarcia zorganizowano specjalny festyn, z balonami, licznymi występami i fajerwerkami. Wołałem się trzymać od tego z daleka. Od Fabryki i od pana von D.
Ludzie się zmieniają. To niezaprzeczalny fakt. To niezmienna kolej życia. Lecz nic nie zmieniało ludzi tak jak praca w Fabryce. Pracowano tam na dwie zmiany po dwanaście godzin jedna. Ludzie wracali stamtąd wycieńczeni, zupełnie oderwani od rzeczywistości. Co było najdziwniejsze, nikt nie potrafił do końca powiedzieć co robił danego dnia. Ci ludzie byli jak roboty, które nie posiadają woli. Jeśli chodzi o bliźniaczki, to żadna z nich od pierwszego dnia pracy nie zamieniła ze mną ani słowa. Gdy próbowałem się z nimi umówić reagowały gwałtownie, krzycząc bym zostawił je w spokoju. Nawet Klaudia nie potrafiła mnie obdarzyć tym swoim słodkim uśmiechem jak dawniej. Nie wiedziałem co robić. Jedno było natomiast pewne. Fabryka byłem Złem. Nowotworem rozprzestrzeniającym się w organizmie miasteczka. Atakowała każdą komórkę (mieszkańca) i niszczyła ją bezpowrotnie. Miasteczko umierało. Było jak chory leżący na stole operacyjnym, na którego patrzą chirurdzy kręcąc bezradnie głowami. Ci mieszkańcy, którzy nie pracowali w Fabryce, nie bardzo wiedzieli jak reagować. Twierdzili, ze to praca jak każda inna, a że była dobrze płatna w milczeniu czekali na swych współmałżonków, siostry i braci.
Wieść niosła, że pan von D. mieszkał wraz z rodziną na ostatnim piętrze Fabryki, które podobno było zaadaptowane na dom. Szeptano, że ma piękną żonę o twarzy anioła i dwójkę dzieci, których głowy pokrywają bandaże. Niektórzy widzieli podobno, pewnej nocy, jak dwie nastoletnie dziewczynki bawiły się na podwórzu Fabryki. Nikt jednak nie mógł dostrzec ich twarzy. Niektórzy potwierdzali, że miały bandaże, jeszcze inni, że były to stalowe, odbijające światło księżyca maski. Od tego dnia ogarnęła mnie obsesja. Obsesja poznania i zobaczenia na własne oczy rodziny pana von D. Godzinami wpatrywałem się w ostatnie piętro, jednak próżno było tam szukać światła, czy jakiegokolwiek znaku życia. Czasem też zakradałem się na tyły Fabryki, gdzie było wielkie podwórze lecz znowu kończyło się to niczym.
Rzadko miewam sny. Jeśli nawet mi się przydarzają, mój umysł wypycha je z pamięci zaraz po przebudzeniu. Jednak tego snu, który miałem wtedy nie zapomnę nigdy.
Kobieta i anioł. Tak mógłbym pokrótce opisać ów oniryczny obraz. Anioł przypominał z twarzy Gabriela, a kobieta Marię. Wyglądali jak postaci z obrazów Leonarda da Vinci. Anioł klękał przed kobietą jakby zwiastując jej, że z woli Pana wyda na świat Jezusa. Czułem niesamowitą wzniosłość i majestat tego wydarzenia. Potem obraz się nieco zamazał. Zobaczyłem dwie kolejne postaci, które dołączyły do pozostałych. Na ich twarzach znajdowały się maski, w dłoniach tkwiły noże. I wtedy stało się coś strasznego. Jedna z postaci przytrzymała anioła, a druga zdarła jego skórę z twarzy używając noża. Słyszałem wrzask, czułem płacz nieba, i rzekę krwi spływającą bo biało czerwonej szacie anioła. Gdy skończyli podeszli do Marii, by powtórzyć ten brutalny akt.
Wielokrotnie starałem się zapomnieć, wyrzucić ten sen z pamięci, ale nie mogłem. Ilekroć pojawiał się w moim umyśle, zaczynałem płakać. I tak naprawdę tylko jedno wydarzenie pozwoliło mi choć na chwilę nie myśleć o tym śnie, a była to śmierć bliźniaczek.
Bliźniaczki zostały zamordowane po pół roku pracy w Fabryce. Ich ciała znaleziono w pobliskiej rzece. Były związane, a na twarzach miały maski, które zakrywały brak skóry w tym miejscu. Automatycznie skierowało to moje podejrzenia ku panu von D. Jednak jak czas pokazał, tylko moje. Śmierć bliźniaczek, ostatecznie przekonała mnie do tego, że sprawiedliwość nie istnieje. Że całe nasze życie jest właśnie tylko taką grą, maską, która ukrywa to, co nieuchronne – śmierć. Od tego momentu coraz rzadziej rozmawiałem z matką. Ta i tak nie poświęcała mi za wiele uwagi, gdyż znalazła sobie nowe hobby, jakim było wielogodzinne wysiadywanie w kościele na spotkaniach Armii Maryjnej, która składała się z samych opuszczonych przez los i szczęście kobiet. Zresztą coraz rzadziej bywała wtedy w domu, a pewnego razu, co mnie bardzo zaniepokoiło, zniknęła na kilka dni.
Sprawy zatem, nie miały się dobrze. W miasteczku było jeszcze mnóstwo pięknych kobiet i jeśli te rytualne mordy miały przebiegać dalej, to nie wróżyło to nic dobrego. Czułem się jak Sherlock Holmes. Jedyny sprawiedliwy, który pragnie rozwiązać tą zagadkę. To mi poniekąd dodawało sił.
W momencie, gdy ludzie zaczęli pracować w Fabryce, przestali się oddawać innym obowiązkom czy przyjemnościom. Ci, którzy pozostali o zdrowych zmysłach nie palili się do podejmowania jakichkolwiek działań. Tak oto w miasteczku P. umierała tradycja. Nie było więc festynu i jarmarku na pożegnanie lata. Z resztą zastanawiałem się czy ci, którzy pracowali w Fabryce w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, że pory roku nieubłaganie się zmieniały.
Wiedziałem, że to wszystko nie może dłużej trwać, a nawet jeśli to już bez mojego udziału. Nie zamierzałem patrzeć bezsilnie jak umierają kolejne osoby. Właśnie tamtego dnia umarł chłopiec, a narodził się mężczyzna. Wyobrażam sobie jak bardzo patetycznie musiało zabrzmieć owo stwierdzenie. Tymczasem tak faktycznie było i wybaczcie, że w taki sposób to ująłem, jednak stojąc w mroku pod budynkiem Fabryki z zamiarem wyjaśnienia tajemnicy morderstwa, musiałem wyzbyć się w sobie chłopca. Musiałem wyzbyć się strachu i naiwności. Musiałem dzielnie stawić czoła swoim lękom, co jak się okazało nie było zbyt mądrym pomysłem.
W niedziele Fabryka była nieczynna, co znacznie ułatwiało realizację mego planu. Zero świadków, zero kłopotów. Była otoczona zewsząd nowymi, wysokimi na dwa metry kratami. Nie stanowiły jednak dla mnie żadnej przeszkody. Problemem był fakt, że przychodząc tam nie posiadałem żadnego planu. Kierowałem się po prostu emocjami. Chciałem przybyć, zwyciężyć i odejść w chwale. Po pokonaniu płotu, ze zdziwieniem zauważyłem, że boczne drzwi z mała kratką w oknie były lekko uchylone. Nie omieszkałem skorzystać z okazji i po paru chwilach znalazłem się w środku. Pierwsza rzecz, jak rzuciła mi się w oczy, to fakt, że hala była pusta! Co zatem robili tutaj ci wszyscy ludzie? Czym się zajmowali? Modlili się do nieznanych Bogów? Oddawali hołd panu von psychopacie? To wszystko było coraz bardziej niepokojące. Kilka świecących się w rogach hali żarówek nie ułatwiało mi próby dokładnego rozejrzenia się. Hala była ogromna. Gdzieniegdzie stały stoliki i krzesła (pewnie na wypadek gdyby ktoś się zmęczył nicnierobieniem…), a pod ścianami kilkanaście stalowych szafek, poza tym nic, wielka pustka. Po dłuższych oględzinach udało mi się wydobyć z tego półmroku kolejne dwie istotne rzeczy. Zejście do podziemi oraz „ostatnie piętro”. Zacznę od opisu tego drugiego. Zajmowało ono jedną trzecią powierzchni sufitu i z frontu było zakończone szybami. Dawało to możliwość panu von D. doglądania swych pracowników (czemu z pewnością oddawał się z rozkoszą). Na ostatnie piętro prowadziła żelazna drabinka przykuta do jednej ze ścian. Gdy patrzyłem w górę, ujrzałem coś jeszcze i tylko cudem nie uciekłem stamtąd gdzie pieprz rośnie. Otóż w jednym z okien ukazała się twarz, a raczej maska upiornie uśmiechająca się do mnie. Nim zdążyłem zamknąć oczy i spojrzeć jeszcze raz już jej nie było. Uznałem, i starałem siebie usilnie przekonać, że to tylko złudzenie wywołane podświadomym lękiem. Lecz mój lęk już dawno opuścił moją podświadomość i zaczął sączyć się z każdego centymetra ciała. Jak gdyby było dość wrażeń w moim życiu, usłyszałem jak otwiera się klapa prowadząca do podziemnego przejścia. Spojrzałem szybko w tamtym kierunku i z przerażeniem uzmysłowiłem sobie, że ktoś na mnie patrzy. Być może właśnie to była ostatnia szansa na to, by uciekać, na to by dać sobie spokój, no bo właściwie to po co wtedy tam przyszedłem? Czego się spodziewałem? Miałem jednak wybór, albo to wyjaśnić, albo żyć do końca z przeświadczeniem, że nie znam prawdy, bo stchórzyłem. Wciągnąłem głęboko powietrze i spojrzałem jeszcze raz. Jednak na to, co wtedy ujrzałem, kompletnie nie byłem przygotowany. Na schodkach prowadzących do podziemi stała Klaudia.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że śnię. W drugiej, że to mój umysł już dawno z nerwów oszalał i serwował mi co chwile nowe halucynację. A teraz właśnie przyszedł czas na danie główne. Imaginacja Klaudii, która uśmiechała się jak Klaudia, która szeptała i kusiła jak ona.
Wyjaśnijmy sobie od razu podstawową kwestię. Nie wierzę w duchy. Nawet tamta sytuacja nie była by mnie w stanie przekonać, że one istnieją. Prędzej mogłem uwierzyć w to, że Klaudia i jej siostra nie zostały zamordowane, że wtedy nad brzegiem rzeki znaleziono ciała kogoś innego. Niemniej jednak postać Klaudii wpatrywała się we mnie i uśmiechała. Nie miałem nic poza nią. Jak głupi, zakochany szczeniak pobiegłem w jej kierunku. W miarę, jak się zbliżałem, dziewczyna wchodziła coraz głębiej do podziemi. Dziwicie się zapewne moim irracjonalnym posunięciom i wierzcie mi, gdybym tylko mógł podpowiedzieć coś mojej postaci z przeszłości – krzyczałbym, żeby uciekała stamtąd ile sił w nogach. Niestety nikt nie mógł tak do mnie krzyknąć wtedy, nikt nie mógł mi nic podpowiedzieć. Może to nawet i lepiej, może to właśnie wtedy wypełniło się moje przeznaczenie.
Gdy znalazłem się na metalowych schodkach z przerażeniem zauważyłem, że w tam dokąd prowadzą istnieje tylko mrok. Ciemna kraina niepewności. Zacisnąłem, jednak, ręce na metalowych poręczach i zacząłem schodzić. Podziemia nie były pustą halą jak w przypadku pierwszego pomieszczenia w Fabryce, a przekonałem się o tym wchodząc prosto w wielki metalowy baniak, nabijając sobie potężnego guza na czole. Przez dobre dwie minuty byłem całkowicie zamroczony. Jednak uderzenie to wywołało we mnie złość i zwiększyło chęć rozwiązania tej ponurej zagadki. Wtedy poczułem czyjś dotyk na ramieniu. Gdy odwróciłem się zobaczyłem, że przede mną stoi Klaudia. Chciałem coś powiedzieć, lecz łzy popłynęły mi po policzkach. Klaudia uśmiechała się. Nie był to jednak uśmiech radosny, którym zawsze mnie obdarowywała, lecz złowieszczy. Rozciągał się, rozrywając skórę w kącikach ust. Wyglądało to obrzydliwie i nienaturalnie. Po chwili zobaczyłem nieforemną papkę w miejscu gdzie powinny tkwić pełne i ponętne usta Klaudii. Wiedziałem, że to nie może być ona. I jakby na potwierdzenie moich obaw postać zaczęła zdzierać sobie skórę z twarzy. To co zostało z uśmiechu, pięknych oczu i nosa Klaudii, rzuciła w kąt niczym brudną szmatę. Stanęła przede mną ohydna postać, z krwistymi bąblami, wulkanami czerwieni i płatami mięsa zamiast twarzy. Może próbowała się do mnie uśmiechnąć, jednak bardziej przypinało to resztki wnętrzności rozjechanego zwierzęcia. Czułem ogromny smród, oraz paraliżujące przerażenie. Miałem wrażenie, że jeśli się ruszę choć o centymetr, postać rzuci się i mnie rozszarpie. Po chwili przemówiła do mnie, choć z początku wydawało mi się, że jest to dźwięk zepsutego wentylatora. Ciche jęki układały się w niezrozumiałe słowa. I nagle zauważyłem jeszcze jedną postać. Identyczną do tej, która już stała na wprost mnie. Ubrana była tak samo jak ona w długą niebieską sukienkę w kwiatki, a na twarzy widniała obrzydliwa papka. Córeczki pana von D. – upiornego właściciela Fabryki. Nagle postaci te zaczęły chichotać, co zabrzmiało jak charczące kwiczenie zarzynanej świni, jedna z nich (ta, która była Klaudią) klepnęła mnie w ramię, po czym obie zaczęły uciekać. Może wtedy nie wierzyłem w duchy, upiory, demony i potwory, jednak wierzyłem, ba ogromnie pragnąłem, żeby to wszystko okazało się snem. Co chwilę szczypałem mokry od łez i potu policzek. Wszystko na nic, bolało jak cholera.
Istoty, które za wszelką cenę pragnęły upodobnić się do dziewczynek chciały się bawić w chowanego. Mogłem wtedy przypuszczać, że być może nic mi nie grozi. Lecz co miałem czynić? Z tego wszystkiego nie zauważyłem nawet kiedy klapa w suficie się opuściła (lub ktoś ją opuścił, co było bardziej prawdopodobne).
Nie minęło pięć minut, gdy za wielkim baniakiem rozbłysły światła. Baniak, na który wpadłem był wysoki na ponad dwa metry i szeroki na metr, nic dziwnego, że w niego walnąłem. Nie to odkrycie jednak mnie zadziwiło. Za nim kryła się prawdziwa esencja i kulminacja zbrodni. Setki, ba nawet tysiące ludzkich twarzy oderwanych brutalnie za pomocą noża wisiało na całej długości szerokiej ściany. Twarze piękne, brzydkie, zdeformowane, smutne, wesołe, były tam nawet twarze zwierząt, oraz istot, których nie potrafiłem rozpoznać. Wyszukałem jednak wśród nich twarze postaci ze snów – Marii i Gabriela. Patrzyły na mnie smutno, jakby prosząc o łaskę i wybawienie. Ktoś używał przez lata, a nawet może wieki tych twarzy jako masek. Nie chciało mi się wierzyć, że tylko rodzina pana von D, mogła mieć w tym udział, a nawet jeśli, to czy odgrywali cudze życia? Czy wpychali się w prywatne egzystencje ludzi, których przedtem zabili? Ciężko mi było to stwierdzić. Nie to było wtedy moim problemem. Otóż czułem jak za mną ktoś stał.. Bałem się odwrócić, choć wiedziałem, że wszelka konfrontacja jest nieunikniona. – Tomaszu… - usłyszałem. Gdy spojrzałem w kierunku owego głosu ujrzałem moją matkę i ojca. Moje serce zamarło. To było już więcej, niż mogłem znieść. Mój ojciec przecież nie żył od roku, matka zaginęła. I wtedy usłyszałem kolejne słowa, które zamieniały się w zdania. Wypowiadał je mój ojciec, dziwnym charczącym głosem – Proszę zostań z nami. Potrzebujemy ciebie. Wiem, że nie układało nam się ostatnio najlepiej, ale wciąż możemy to nadrobić. Będziemy lepszymi rodzicami. Proszę zostań naszym synem. Potrzebujemy syna…chcemy…. – Dalsza część wypowiedzi była mi nie znana. Zemdlałem.
I tu kończy się moja opowieść.
Nie zrozumcie mnie źle, ja tylko przedstawiam fakty i nie jestem w stanie opisać więcej, z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy - to sanitariusze, którzy odnaleźli moją kryjówkę wcześniej niż przypuszczałem, po drugie niewiele więcej jest tu do opowiedzenia. Na drugi dzień po wydarzeniach w Fabryce leżałem w szpitalu z wyciętą twarzą. Lekarze mówili, że znalazła mnie matka i ojciec, że codziennie, gdy śpię po kilka godzin, opiekują się mną moje siostry. Mówili też, że miałem szczęście. Krzyczałem i błagałem, by mnie nie oddawano w ich ręce, bo to nie byli moi rodzice, że mój ojciec przecież nie żyje, że nie mam żadnych sióstr. Wszyscy jednak tylko bezradnie i z politowaniem kręcili głowami. Doszło do tego, że po kilku miesiącach zamknęli mnie w Zakątku Wiecznej Ciszy. Teraz spisuję te wydarzenia, by inni mogli dowiedzieć się prawdy. Prawdy, że nie zwariowałem. Do teraz czuje jak piecze mnie twarz skryta pod białymi bandażami.
Na tym muszę skończyć. Drzwi już prawie puściły pod naporem silnych ramion sanitariuszy, do których dołączyli ochroniarze. Odkładam zatem dokument w sekretne miejsce i proszę o jedno, módlcie się za mnie, by moja „rodzina”, która nie zestarzała się od tamtych chwil nawet o dzień, już nigdy więcej nie odwiedziła mnie w tym Zakątku Wiecznej Ciszy, który stał się dla mnie Zakątkiem Wiecznego Cierpienia.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...