„Lone Sloane” tom 2: „Gail. Chaos” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 19-02-2018 21:25 ()


Ponoć mało co starzeje się tak źle, jak zjawiska awangardowe. W swoim czasie twórczość Phillipe Druilleta niewątpliwie była tego typu zjawiskiem, za co zwykł on być adorowany przez pokaźne grono zarówno odbiorców jego produkcji, jak i kolegów po fachu. Obecnie komiksowe projekty, które zaistniały za sprawą jego talentu i rozbuchanej wyobraźni nie wzbudzają już tak żywiołowego zainteresowania, jak miało to miejsce w toku m.in. lat 70. XX w.; niemniej trudno określać rzeczonego mianem twórcy zapomnianego. Od blisko dwóch lat staraniem polskiej filii Egmontu również „miejscowi” czytelnicy mają sposobność, by zweryfikować niegdyś entuzjastycznie opinie formułowane pod adresem m.in. osobliwej parafrazy „Salambo” Gustave’a Flauberta.

Po wzmiankowanym tytule oraz zbiorze, na który złożyło się m.in. sławne „6 podróży Lone Sloane’a”, przyszedł czas na prezentacje kolejnych przypadków najbardziej emblematycznego dla tego artysty bohatera. Stąd słynący z operatywności w zakresie konfrontowania się z różnego typu przeciwnikami Lone Sloan zmuszony jest raz jeszcze zmierzyć się z najbardziej niebezpiecznym spośród jego adwersarzy. Mowa tu o Shaananie, potężnej i (obowiązkowo) złowrogiej istocie rodem z plugawych dziedzin poza znanym konglomeratem wszechświatów. Rewolta więźniów przetrzymywanych w ogólnogalaktycznym więzieniu okazuje się jedynie wstępem do tego przekraczającego ramy czasu i przestrzeni starcia.

Druga z zebranych tu opowieści („Chaos”) rozgrywa się dziesięć lat po wydarzeniach przybliżonych w albumie „Salambo”. Doczesne szczątki rozerwanego na strzępy Lone Sloane’a spoczęły w bogato ornamentowanym sarkofagu i tym samym wydawać się mogło, że burzliwe dzieje ponurego zabijaki dobiegły swego finału. Okazuje się jednak, że nieziemskie prawidła świata przedstawionego tegoż cyklu umożliwiają jego powrót z „nicości” i ponowne zmierzenie się z wyzwaniami na miarę tych z „6 podróży…” oraz obu odsłon „Deliriusa”.

Monumentalizm – taka refleksja nasuwa się po ledwie pobieżnym rozpoznaniu obu, pokrótce przybliżonych utworów. Biorąc pod uwagę, że zostały one zrealizowane w zupełnie różnych momentach dziejowych (odpowiednio w 1975/1976 i 2000 r.) po raz kolejny znać, że była to immanentna cecha stylistyczna tego twórcy, niezależnie od okresu jego twórczości. Jakość wizualna w prawie tym samym stopniu dostrzegalna w pracach Druilleta to ustawiczne poszukiwanie nowych form wyrazu w „przestrzeni” komiksowego medium. Znać to choćby po niekiedy wręcz oszałamiającym swoją inwencją komponowaniu plansz, ich łączeniu w większe kompozycje, „wypiłowanych” wręcz detalach i ornamentach oraz licznych, obłędnych wręcz zawijasach. Przedziwne symetrie kadrów przejawiają się także w metodzie ujmowania tzw. dymków oraz sylwetkach i proporcjach postaci przywołujących skojarzenia z majakami bohaterów opowiadań osadzonych w tzw. mitologii Lovecrafta. Do tego z czasów sprzed majstrowania przy niej skądinąd zasłużonego Augusta Derletha, który być może nieco bezwiednie „ocieplił” część jej wątków. Toteż realia kreowane utworów z udziałem Lone Sloane’a trawi wszechogarniająca entropia. Nie tylko jednostki, ale wręcz całe gatunki humanoidalnych, w pełni świadomych swego jestestwa osobników, w planach drapieżnych bóstw i równie bezwzględnych, jak one nadistot, są co najwyżej „(...)zlepkiem nieistnych komórek” bądź też „nawozem” w kolejnych eonach istnienia. Paradoksalnie aktywność Lone Sloane’a, przeciwstawiającego się machinacjom owych wrażych potencji, zdają się zadawać kłam ekspandującej beznadziei. Trudno jednak uznać czerwonookiego specjalistę od rzemiosła wojennego za altruistę pokroju Storma czy Flasha Gordona. Co najwyżej można go interpretować w kategorii przypadkowego „narzędzia” do realizacji zasad, które w melanżu przenikających się równoległych rzeczywistości z pozoru zdają się nieobecne. Nie zmienia to faktu, że na miarę swoich możliwości stara się on dać odpór różnego typu emanacjom plugawych sił niczym protagoniści mrocznej odmiany fantasy.

Nie da się ukryć, że dla odbiorców frankofońskich produkcji, które dominowały w komiksowej prasie doby lat 70. XX w. jakość wizualna (a przy okazji także fabularna z dominacją patetycznych opisów w wykonaniu wszechwiedzącego narratora) przejawów twórczości jednego z „ojców-założycieli” magazynu „Metal Hurlant” musiała być niczym przysłowiowa cegła w twarz. Stopień odmienności od wszystkiego, co poprzedzało prace tego artysty, był (i nadal jest) tak znaczny, że uplasowanie się jego dokonań w kategorii wspominanej awangardy okazało się czystą formalnością. Nie zaskakują zatem naśladowcy przynajmniej niektórych rozwiązań plastycznych Druilleta (w tym zwłaszcza w zakresie metody komponowania planszy) oraz reminiscencje twórczości rzeczonego przekraczające nawet barierę niesławnej żelaznej kurtyny. Przekonali się o tym niegdyś czytelnicy magazynów „Relax” i „ALFA”, na których łamach zamieszczano prace Waldemara Andrzejewskiego, ewidentnego (acz zarazem wybitnego) epigona nurtu zaistniałego za sprawą pomysłodawcy Lone Sloane’a. Niniejszy zbiór można zresztą uznać za swoisty przedsmak tego, co Egmont szykuje już w marcu. Będzie to mianowicie jedna z najważniejszych premier bieżącego roku, album zbierający wszystkie znane („Wehikuł czasu”, „Wojna światów”, „Tam, gdzie słońce zachodzi seledynowo”) oraz jeden dotąd niepublikowany („Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”) komiks tego plastyka. Przynajmniej w przekonaniu piszącego te słowa już teraz warto zwrócić na ową propozycję wydawniczą baczniejszą uwagę.

Notabene wypada nadmienić, że w końcowych partiach „Chaosu” daje o sobie znać (po raz pierwszy w polskojęzycznej publikacji!) drugi najsłynniejszy bohater (czy może trafniej: antybohater) zaistniały za sprawą wyobraźni DruilletaVuzz (bo o nim właśnie mowa) wciąż jeszcze nie doczekał się polskiej edycji swoich burzliwych perypetii. Jego symboliczna obecność na kartach niniejszego albumu być może (i oby!) jest wstępną zapowiedzią zmiany tego stanu rzeczy.

Lone SloaneGail. Chaos” to kolejny klasyk, na którego polską edycję zmuszeni byliśmy oczekiwać nadspodziewanie długo. Skoro już jednak zaistniała, wykonano ją z dużą starannością i cieszącym oko rozmachem. Jak wspominał redaktor naczelny Klubu Świata Komiksu (podczas prelekcji odbywającej się w ramach Polconu A.D. 2017), oba wcześniej wydane albumy Phillipa Druilleta furory sprzedażowej co prawda nie zrobiły; niemniej zainteresowanie naszych czytelników okazało się na tyle duże, że kolejne przejawy dorobku tego autora będą u nas sukcesywnie prezentowane.

 

Tytuł: „Lone Sloane” tom 2: „Gail. Chaos” 

  • Tytuł oryginału:  „Lone Sloane – Gail NE, by Phillipe Druillet”
  • Scenariusz i rysunki:  Philippe Druillet
  • Kolory: Jean-Paul Fernandez (w tomie „Chaos”)
  • Tłumaczenie z języka francuskiego:  Wojciech Birek
  • Redakcja językowa i merytoryczna: Artur Szrejter
  • Wydawca wersji oryginalnej:  Glénat
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery wersji oryginalnej (w tej edycji): 1 lutego 2012 r. 
  • Data premiery wersji polskiej: 24 stycznia 2018 r.
  • Oprawa: twarda 
  • Format: 22 x 29,5 cm
  • Druk: kolor  
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron:  120
  • Cena:  89,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego publikowano pierwotnie w magazynie „Metal Hurlant” nr 18-25 w latach 1975-1976 („Gail”) oraz w samodzielnym albumie w roku 2000 („Chaos”).

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus