To był przypadek. Wywiad z Jackiem Witczyńskim, autorem komiksu „Dack Yold: Bezimienna Armia”

Autor: Jan Lorek Redaktor: Motyl

Dodane: 02-02-2018 12:26 ()


Na początku lat dziewięćdziesiątych rynek komiksowy w Polsce, po zmianach ustrojowych, właściwe dopiero startował. Wiodący obecnie prym Egmont Polska wypuszczał pierwsze publikacje. Pojawił się też wtedy szereg innych inicjatyw. Również Polacy próbowali swoich sił jako autorzy komiksów, nie tylko wydawcy. Jedną z takich osób był Jacek Witczyński, choć swoją opowieść o łowcy przygód Dacku Yoldzie pt. „Bezimienna Armia” opublikował pod obcobrzmiącym pseudonimem J. Métier. Jak wspomina ten czas, można dowiedzieć się z wywiadu, którego udzielił naszemu portalowi.

 

Jan Lorek: Jak doszło do narysowania komiksu „Dack Yold”?

Jacek Witczyński: Właściwie to był przypadek. Rozmawiałem ze znajomym, który niedawno założył firmę i szukał różnych możliwości działania. Firma zajmowała się najróżniejszymi rzeczami, więc gdy zaproponowałem wydanie komiksu, przystali na to. Ja od małego byłem fanem komiksów i marzyła mi się właśnie taka praca i chociaż nie miałem żadnego doświadczenia w tworzeniu komiksów, zabrałem się do roboty z wielkim zapałem. W tym czasie na rynku zaczęły się pojawiać magazyny komiksowe takie jak „Fan” i „Awantura”, więc wydawało mi się, że to dobry pomysł na przyszłość.

Wydanie komiksu pod pseudonimem było pomysłem wydawcy?

Nie, to był mój pomysł. Byłem studentem PWSSP w Gdańsku i nie bardzo chciałem podpisywać się pod tego typu twórczością. Komiks nie był dobrze przyjmowany w środowisku artystycznym. Do tego dochodziło to, że nasz kraj otworzył się na świat po zmianie ustroju i ludzie byli spragnieni zachodniej kultury. Więc to było takie trochę oszustwo z mojej strony.

W środku jednak pojawia się nazwisko, ale żeby je zobaczyć, to już trzeba otworzyć komiks.

Bo nie do końca chciałem oszukiwać czytelników, więc kto zerknął na stopkę redakcyjną  mógł zobaczyć, że to jednak rodzima produkcja.

Skąd pomysł na scenariusz?

Podstawą było to, że jeżeli pomysł by wypalił, to nie chciałem wiązać się z jednym typem fantastyki, lubiłem zarówno sci-fi, jak i fantasy. Dlatego od początku wiedziałem, że to musi być mieszanka obu stylów. Historyjka sama w sobie była bardzo prosta i schematyczna, ponieważ okazało się, że wymyślanie historii i pisanie to nie jest moja mocna strona.

W jaki sposób powstawały rysunki?

W klasyczny, tj. ołówek i tusz na kartonie, a kolorowanie na blaudrukach. Dowiedziałem się tego od śp. Janusza Christy (to był świetny człowiek). Zadzwoniłem po prostu do niego z zapytaniem, czy nie powiedziałby mi o tym, jak robi się komiksy i on też tak po prostu zaprosił mnie do siebie.

No proszę. Możemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego spotkania?

Właściwie to najbardziej zaskakujące dla mnie było to, że bez żadnego problemu zaprosił mnie do domu. Już po wejściu poczułem się, jakbyśmy spotykali się nie pierwszy raz. Christa był niezwykle kontaktowym i sympatycznym gawędziarzem i właściwie nic nie musiałem się dopytywać. Sam opowiedział mi o wszystkich tajnikach swojej roboty. Pokazałem mu trochę swoich rysunków i powiedział, że mam potencjał, ale sporo pracy przede mną i powinienem od początku budować świat, w którym poruszają się bohaterowie. On miał zrobioną sporą mapę z zaznaczonymi obiektami występującymi w „Kajku i Kokoszu”. Spotkanie z nim było dla mnie niesamowitym przeżyciem, bo od pasków „Kajtek i Koko w kosmosie” ukazujących się codziennie w „Wieczorze Wybrzeża” zaczęła się moja fascynacja komiksem. Zbierałem te paski przez lata, a tu tak zwyczajnie siedziałem sobie oko w oko z legendą. Wyszedłem od niego tak naładowany pozytywną energią, że zapał do rysowania miałem jak nigdy przedtem. Później jeszcze parę razy odwiedziłem go ze śp. Sławkiem Wróblewskim. Sławek kolorował jego wczesne prace przygotowywane do wydań albumowych. Christa był też wsparciem przy wydawaniu „Super Booma”.

 

Co stało się z planszami „Bezimiennej Armii”?

Plansze zostały w firmie, która wydała komiks i pewnie gdzieś przepadły.

Posiada Pan jakiś egzemplarz?

Tak, jeden.

Dostawał Pan później jakieś informacje o sprzedaży?

Wiedziałem, że sprzedaż była kiepska i trochę głupio mi było, że naraziłem ich na straty, więc straciłem zainteresowanie tym tematem. Potem nawiązałem kontakt z „Awanturą” i „Super Boomem”, ale też niewiele z tego wyszło, choć poziom moich rysunków był znacznie lepszy. Pisma nie utrzymały się, a ja dostałem propozycję robienia okładek książek dla wydawnictwa Phantom Press i później poszedłem w kierunku ilustracji. Zresztą to właśnie przy pracy nad „Dackiem” odkryłem, że największą frajdę miałem przy robieniu okładki.

Co stało się z firmą, która wydała Pański komiks?

Nie mam pojęcia. Jej właściciele pewnie pozakładali inne działalności i może znaleźli to, czym chcieli się zajmować. To też byli wtedy młodzi ludzie.

Na końcu albumu była informacja o następnych przygodach. Czy coś powstało?

Nie. Album nie okazał się sukcesem, więc nie było sensu tego kontynuować. Zresztą nie tylko „Dack Yold”, ale i sporo pojawiających się wtedy komiksów nie przetrwało próby rynku. Niestety brak doświadczenia, zaplecza i wieloletnia dyskredytacja komiksów w naszym kraju, która wpłynęła na brak tradycji ich czytania, nie sprzyjała startowi młodych polskich twórców.

Nie było nawet jakiegoś początku scenariusza?

Miałem pewne zarysy fabuły w głowie, ale nic konkretnego. Dack miał zostać na planecie i pomagać rozwiązywać kolejne problemy oraz oczywiście związać się z Elmą. Czyli żadnych rewelacji.

Co myśli Pan o tej przygodzie po latach?

No cóż ;) ... Słaba to była historyjka, a nawet bardzo słaba, ale mnie praca nad nią wiele nauczyła i zrozumiałem sporo rzeczy o sobie. Do dziś jestem zadowolony, że zmierzyłem się z takim dużym wyzwaniem. Zrobienie całego albumu, to jest bardzo dużo roboty. Gdy zaczynałem, zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Zastanawia mnie, mało istotna sprawa, ale czy w czasie powstawania rysunków nosił Pan długie włosy?

Tak, miałem je spięte w kitkę.

Jak zareagowali na publikację znajomi związani z komiksem?

„Dack” został wydany, zanim poznałem ludzi ze środowiska. Gdy już ich poznałem byli pod wrażeniem mojego osiągnięcia na polu wydawniczym, choć komiks raczej słabo oceniali. Co niewątpliwie jest zrozumiałe. Ale w tym czasie miałem już nowe prace, których poziom był wyższy, więc „Dacka” traktowali jak „wypadek przy pracy”.

O to chcę zapytać. Oprócz „Dacka Yolda” narysował Pan też komiksy pt. „Shamaan”. Czy powstało coś więcej, jakieś niepublikowane komiksy?

Było kilka stron w klimacie westernu, które powstały z myślą o publikacji w magazynie „Awantura”. Spotkałem się kilka razy z Jackiem Michalskim i Andrzejem Janickim i miałem wstępną zgodę na publikację tego komiksu w następnych numerach, ale niestety pismo nie utrzymało się na rynku. Narysowałem kilka plansz na nowo powstający konwent komiksu w Łodzi, ale nie były na tyle dobre, żeby coś z tego wynikło. W tym czasie poznałem też Sławka Wróblewskiego i wtedy powstał pomysł na „Shamaana”. Miał być pierwszym polskim superbohaterem. Pomyśleliśmy, żeby zrobić go w malowanym stylu jak Bisley. Ale „Super Boom!” też nie przetrwał. I to były moje ostatnie komiksowe plansze.

Czy zniechęcił się Pan do komiksów?

Do tworzenia tak, ale do czytania nie. Miałem już wtedy rodzinę i potrzebowałem środków na utrzymanie, dlatego komiks poszedł w odstawkę.

Wróćmy do początków. Jak zainteresował się Pan komiksami? Wiemy już o Chriście. Co ponadto, jakie były inspiracje?

Chyba wszyscy z moich roczników inspirowali się tymi samymi rzeczami, bo wychodziła tylko garstka tytułów, więc czytało się w kółko te same rzeczy. Kupowałem wszystko, co się ukazało, a „Żbik” i „Relax” były największymi perełkami, jako że od małego dużo rysowałem, to naturalne było, że chciałem zostać rysownikiem komiksowym.  Oczywiście potem największą inspiracją był „Thorgal”, później doszedł jeszcze „Yans” i „Szninkiel”.

Czyta Pan czasem jeszcze jakieś historie obrazkowe, ogląda ekranizacje?

Czytam, choć obecnie głównie oglądam anime, ale do mangi i komiksów też chętnie zaglądam. Odkryłem kilka lat temu, że jest w tych japońskich klimatach coś fajnego i mam sporo do nadrobienia.

Pozostały znajomości z lat, kiedy bardziej zajmowały Pana komiksy?

Moja droga dość szybko rozeszła się ze środowiskiem komiksowym, więc to trwało zbyt krótko, żeby nawiązać jakieś bliższe znajomości.

Czy zdarza się, że ktoś kojarzy Pana z „Dackiem Yoldem”, oczywiście, oprócz mnie?

Nie, był Pan jedyną osobą, która skojarzyła mnie z tym albumem. Pamiętam, że bardzo mnie zaskoczyło, gdy napisał Pan do mnie kilka lat temu. Wtedy odkryłem, że ktoś jednak zetknął się tym moim „dziełem”. To było miłe uczucie.

Dziękuję za rozmowę.

Galeria


comments powered by Disqus