Philip K. Dick „Labirynt śmierci” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 28-11-2017 23:31 ()


Autor m.in. „Ubika” i „Bożej inwazji” słynął z błyskawicznego tempa pracy. Wystarczy wspomnieć, że był on władny rozpisać pełnowymiarową powieść w ciągu zaledwie tygodnia. Owo zabójcze tempo (notabene osiągane nie bez przyswajania substancji halucynogennych) nie zawsze jednak owocowało autentycznie rewelacyjnymi utworami takimi jak wspomniane czy „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”. Stąd zjawisko wtórności, cytowania samego siebie (być może niekiedy nie w pełni świadomego) oraz uporczywego powielania tych samych motywów i schematów fabularnych. Przejawem tej tendencji w twórczości Philipa K. Dicka jest wznowiona niedawno powieść pt. „Labirynt śmierci”.

Na kartach tego utworu rzeczony przybliżył losy kilkunastoosobowej grupy kolonistów na planecie Delmak-0 o bardzo zróżnicowanych profesjach. Teolożka Maggie Walsh, psycholog Wade Frazer oraz ekonomista Ned Russell – to tylko część tej niewielkiej społeczności, która odnalazła się w warunkach pustynnego globu zdana na samych siebie. Zwłaszcza że łączność z innymi ziemskimi koloniami tudzież jednostkami przemierzającymi przestrzeń kosmiczną, zostaje zerwana. Prędko okazje się, że szansa na względnie harmonijną koegzystencję osadników jest niewielka. Niekoniecznie ze względu na charakterologiczną odmienność każdej/każdego spośród ich grona. Nie jest bowiem wykluczone, że narastające napięcie to efekt oddziaływania bliżej niesprecyzowanych czynników zewnętrznych. Niektórzy spośród kolonistów przypuszczają nawet, że są oni nieświadomymi uczestnikami eksperymentu. A to z tego względu, że umowność rzeczywistości zdaje się aż nazbyt dostrzegalna…

Jak wyżej wzmiankowano, Dickowi zdarzało się nie raz i nie trzy powielać przerabiane już wcześniej motywy i nie inaczej rzecz się ma także w niniejszym utworze. Znowuż zatem mamy do czynienia z wykoncypowanym przezeń systemem religijnym tak jak miało to miejsce w opublikowanym sześć lat przed „Labiryntem…” opowiadaniem „Czarna skrzyneczka” (którego zresztą motyw przewodni zawędrował także na stronice „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”), quasi-metafizycznymi rozważaniami w oparciu o koncepcje gnozy antiocheńsko-aleksandryjskiej oraz nastrojowości sugerującej fasadowość realiów, w których funkcjonują protagoniści tej fabuły. Widać zatem, że wraz z zamówieniem na kolejną powieść Dick po raz kolejny oscylował wokół problematyki, która z czasem stać się miała znakiem rozpoznawczym jego twórczości. Ogólnie zresztą „Labirynt śmierci” to swoisty byt pośredni między krótkimi formami z lat 60. XX w. (a co za tym idzie zasygnalizowaną w części z nich problematyką), a tzw. wielkimi powieściami Dicka w ramach tzw. Trylogii Valis („Valis”, „Boża inwazja”, „Transmigracja Timothy’ego Archera”) powstałymi ponoć w efekcie serii wizji, których rzeczony miał doznać w lutym-marcu 1974 r. „Labirynt…” to powieść dopracowana, nie wolna od sugestywnie dozowanego napięcia oraz intrygujących dialogów. Kłopot w tym, że na czytelnikach rozeznanych w twórczości pierwowzoru „Konioluba Grubasa” model fabularny tego akurat utworu nie wywrze już wrażenia porównywalnego ze wspomnianymi tekstami. Owszem, to nadal sprawnie wykonana realizacja, tak pod względem strukturalnym, jak i językowym (brawa dla autora polskiego przekładu!). Trudno jednak przegapić znamion wtórności, co z drugiej strony można tłumaczyć okolicznością osadzenia akcji powieści w rzeczywistości zbliżonej do świata przedstawionego innych tekstów Dicka.

Jak to często bywa, rozwój technologiczny zdecydowanie prześcignął wyobraźnie autora operującego w poetyce science fiction i tak jak w przypadku „Niezwyciężonego” Stanisława Lema czy „Czarnej chmury” Freda Hoyle’a, niektóre opisy urządzeń obsługiwanych przez mniej luba bardziej dzielnych zdobywców przestrzeni kosmicznej, wzbudzać mogą nie mało wesołości. Nie mniej zabawnie pobrzmiewają pomysły Dicka z zakresu biotechnologii, w równym stopniu świadczące zarówno o pomysłowości autora „Labiryntu…”, jak i jego wysoko rozwiniętym poczuciu humoru. Ponadto dają o sobie znać zainteresowania wspomnianego interpretacją ludzkiego psyche w wykonaniu Junga oraz nie zawsze nastrajające radością doświadczenia z kobietami - w tym zwłaszcza trzecią żoną, Ann, bezobcesowo opisaną w „Wyznaniach łgarza”.

Pomimo znamion ograniczonej oryginalności „Labirynt śmierci” to nadal godne uwagi ogniwo w twórczości Dicka, zawierające większość tak lubianych przez jego czytelników motywów, z dostrzegalnym rozwojem jego autorskiej myśli quasi-teologicznej oraz osobliwej eschatologii, którą rzeczony dyskretnie spisywał równolegle z tekstami, nazwijmy to umownie, komercyjnymi. Towarzyszące bohaterom poczucie dojmującej nierealności oraz nietypowe, wyzbyte znamion patosu epifanie, to tylko część atrakcji, które oczekują na potencjalnych czytelników tej propozycji wydawniczej. Nie da się jednak ukryć, że w owej lekturze „zasmakują” przede wszystkim zadeklarowani koneserzy dokonań „Konioluba Grubasa” bądź ta część wielbicieli słowa drukowanego, która lekturę tzw. wielkich powieści tego autora ma dopiero przed sobą.

 

Tytuł: „Labirynt śmierci”

  • Autor: Philip K. Dick
  • Tytuł oryginału: „A Maze of Death”
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Arkadiusz Nakoniecznik
  • Ilustracje: Wojciech Siudmak
  • Wprowadzenie do wydania polskiego: Radosław Kot
  • Wydawca wersji oryginalnej: Doubleday
  • Wydawca wersji polskiej: Dom Wydawniczy REBIS
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 1970
  • Data publikacji wersji polskiej: 3 października 2017
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 15,5 x 23 cm
  • Papier: offset
  • Druk: czarno-biały
  • Liczba stron: 272
  • Cena: 49,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus