Planszowa relacja z Nocy Kultury

Autor: Tomasz Piotr Serafin Redaktor: kwiatosz

Dodane: 07-06-2007 13:19 ()


Co było takiego niezwykłego w tym spotkaniu? Odbyło się ono w jednej z filii lubelskiej biblioteki, tej przy ulicy Leonarda. Pierwszą rzeczą, jaką od razu dało się zauważyć, była względna cisza. Nie było zwykle towarzyszącego graczom na takich pokazach harmidru: krzyków, bardzo głośnych negocjacji czy odgłosów walącej się Jengi. Nie wiem czy to obecność książek, czy powaga miejsca tak na nas podziałała. Druga sprawa to leżące ciasteczka i dostępne napoje, np. herbatka czy kawa. Ale nie, nie z plastikowych kubeczków - szklaneczki i porcelanowe filiżanki! Do tego przemiłe panie, które nie tylko nie wykazywały zdziwienia na widok ludzi grających "w-jakieś-tam-gry", ale były wręcz mocno zainteresowane i nie trzeba było ich namawiać by z nami zagrały. Nic tylko grać i grać...

Zasoby może nie były powalające na kolana przy pierwszym rzucie oka, ale trochę klasyki i kilka nowości mieliśmy. Pierwszą rozpoczętą grą były "Książęta Florencji". Polska premiera była całkiem niedawno, więc skoro nie miałem jeszcze przyjemności się z nią zapoznać, chętnie zasiadłem do gry. Gra robi dobre wrażenie już od samego początku - jest bardzo ładnie, porządnie wydana. Pięknie ilustrowana, kolorowa, z dużą ilością żetonów i bardzo dobrze zaprojektowanymi planszami dla użytkowników. Zasady proste, chociaż trzeba zagrać by dobrze orientować się w grze i nie popełniać prostych błędów, bo tych gra podobno nie wybacza. W grze zdobywa się punkty prestiżu za dzieła wykonane przez zgromadzonych w pałacach graczy-książąt artystów. By ich dzieła były odpowiednio wspaniałe, należy zadbać o warunki dla twórców. Gracze mają jednak ograniczone możliwości tak czasowe, jak i finansowe, więc nie jest to proste. Sama rozgrywka jest w miarę płynna, a i interakcji w niej nie brakuje, bo i licytacja jest, i na poczynania przeciwników trzeba uważać. Bardzo ciekawa pozycja.

Drugą grą, w którą dane mi było zagrać w tę pamiętną noc, był "Taniec osłów/krów" (niem. Tanz der Horhochsen, amatorskie tłumaczenie piszącego). Grę nierzadko ściągam z mojej półki z jednego prostego powodu: nie umiem w nią wygrać. Właściwie to nie przegrać, bo w tej grze nie ma zwycięzcy, jest tylko przegrany. W grze jest 99 "krówek", czyli żetonów z liczbami, ponumerowanymi kolejno. Każdy z graczy ma kilka za parawanikiem, wszyscy wybierają po jednym, potem dokładają na planszę wg kilku prostych zasad. Jak ktoś wpadnie (czyt. wdepnie) w krowi placek lub w zagrodę byka - punkty karne. Kto uzbiera najwięcej - przegrywa. Proste i nieskomplikowane, ale jak w to wygrać - nie mam pojęcia. Niby co kolejkę mam dobry plan co by tu dołożyć, żeby było dobrze, ale w zasadzie zawsze przegrywam. Szczególnie, co dziwne, gdy gram z początkującymi. Gra wesoła, lekka, dla większości może i przyjemna, ale ja jakoś jej nie lubię...

Na spotkaniu pograłem chwilkę z jakimiś dzieciakami w Jungle Speed'a, bo od tego chyba się zaczyna wprowadzać ich w świat gier niekomputerowych, widziałem też, że sporą popularnością cieszyło się Abalone i "robale", czyli Hive. Trochę nie dopisali ludzie, ale cieszę się, że tam byłem. Wypada jeszcze podziękować paniom bibliotekarkom za gościnę - tak więc dziękuję.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...