„Geostorm" - recenzja
Dodane: 19-10-2017 20:24 ()
Drenowanie zasobów Ziemi z czasem doprowadzi do buntu naszej planety, która swoim oprawcom odpłaci się z nawiązką. Chyba że ludzkość okiełzna żywioły i zapanuje nad globalną pogodą. Taką wizję wieszczą twórcy najnowszej katastroficznej produkcji Geostorm.
W momencie, gdy katastrofy naturalne osiągnęły niespotykaną skalę, zabierając tysiące ludzkich istnień, państwa zaczęły działać ponad podziałami, budując stację orbitalną i sieć satelitów, które zapobiegają pogodowym anomaliom. Tak oto narodził się potężny międzynarodowy projekt, który miał zapewnić Ziemi lata prosperity z dala od niespodziewanych i przypadkowych katastrof. Ludzka hipokryzja i arogancja nie zna jednak granic i nawet to, co zostało stworzone w szczytnym celu, można zawsze wykorzystać jako broń potężnego rażenia. Kto bowiem oparłby się mocy panowania nad ziemską pogodą?
Całkiem możliwe, że pomysł, który stał się podwaliną fabuły filmu, w dalekiej przyszłości znajdzie zastosowanie, a nawet ustabilizuje ziemską pogodę. Jednak nie w sposób, jaki zostało to ukazane w niniejszej produkcji. Genialny ruch jednego inżyniera, który w jednej chwili znajduje remedium na zmiany klimatyczne, zostaje nagle zmącony przez szereg awarii, doprowadzających do ekstremalnych zjawisk pogodowych na Ziemi. To już nie jest fantastyka naukowa, tylko plecenie bzdur. Można zrzucić to na karb produkcji, która z rzeczywistością niewiele ma wspólnego, a widzom ma dostarczyć niezapomnianych wrażeń, zasiać ziarno niepewności, postraszyć globalną katastrofą. Podskórnie jednak czuć, że scenariusz dryfuje w kierunku zagorzałej dyskusji czy naprawdę zmagamy się ze zmianami klimatycznymi odpowiedzialnymi za różnego rodzaju anomalie, czy jest to tylko wymysł ekologów. Jedno nie ulega nigdy zmianie, twardogłowi tego świata będą nieustępliwi w swoich decyzjach, nawet w dniu, kiedy Ziemia powie dość i rozpocznie pozbywanie się swego najgorszego szkodnika.
Oparta na wybujałej fantazji i niedorzecznościach fabuła nie posiada charyzmatycznego lidera. Nie jest nim Gerard Butler, który w roli inżyniera mechanika traci wiele z uroku typowego twardziela, który przetrąciłby kark każdemu, kto na niego źle spojrzy. Niemniej jednak posiada na tyle osobistego uroku i ochrypłego głosu, aby swojej postaci nadać odrobinę głębi i czasami rzucić na ekranie żartem niebędącym sucharem. Grający jego brata Jim Sturgess to nieporozumienie. Brak umiejętności wyrażania jakichkolwiek emocji stara się tuszować za miną cierpiętnika i tego gorszego brata, co daje komiczny efekt. Andy Garcia i Ed Harris z pełną gracją dają popis gry typowych statystów, którzy mają jeden czy dwa niezłe dialogi i mają kogoś poklepać po ramieniu lub groźnie coś mruknąć. Ze swych papierowych i nudnych kreacji wywiązują się z precyzją przeciętnego kanadyjskiego drwala ciosającego z pietyzmem pomniki z drewna. Z kolei role kobiece zostały ograniczone do minimum. Żadna z pań na dłużej nie jest w stanie przyciągnąć do siebie kamery. Najlepiej wychodzi to niemieckiej dowódcy stacji kosmicznej w interpretacji Alexandry Marii Lary, która stara się z gracją odpowiadać na suchary Butlera. Można nawet rzec, że wśród nudnej i sztampowej akcji, między tą dwójką nawiązuje się chemia, która nie znajduje ujścia w finale, a szkoda, bo mógłby to być jaśniejszy element tej widowiskowej katastrofy. Narzeczona młodszego brata – dzielna agentka Secret Service – gra tak przejmująco twardzielkę, że momentami powietrze gęstnieje bardziej niż po kolejnym ataku pogodowego satelity. Zmrozi każde uczucia. Największym potencjałem komediowym twórcy obdarzyli etatową hakerkę (Zazie Beetz) i może by to nawet współgrało z akcją filmu, gdyby nie fakt, że tak jak w pozostałych przypadkach dowcip ciosany jest grubymi sucharami. Emocje trzynastoletniej dziewczynki rozpaczającej za ojcem są w tym filmie jedynymi uczuciami, od których nie bije tak duża doza pretensjonalności.
Obrazu nie ratuje też fabuła – ta bowiem – jak na kino katastroficzne przystało – jest nie tylko przewidywalna, co obraża inteligencję widza. Jakiekolwiek twisty są czytelne na pół godziny przed ich pojawieniem się w filmie, a dialogi między bohaterami dramatu udanie wpasowują się w klimat kina sprzed trzech dekad. Innymi słowy, jest tak drętwo, że nawet wizje apokaliptycznych pogodowych zawirowań malują się jedynie jako kolejne ładnie komponujące się efekty specjalne nierobiące na widzu żadnego wrażenia. Znacznie większe emocje i zainteresowanie wzbudzały obrazy od mistrza globalnej rozwałki, czyli Rolanda Emmericha.
Geostorm żeruje na nostalgii za kinem katastroficznym z prawdziwego zdarzenia, ale brakuje mu wszystkiego. Sensownej fabuły, sympatycznych postaci, zapadających w pamięć scen. Ot taka wydmuszka zrobiona za sto dwadzieścia milionów baksów, o której jak najszybciej chce się zapomnieć. Wizyta w kinie niewskazana. Lepiej wybrać się na spacer i podziwiać piękno naszej planety niż karmić się nieudolnymi wizjami jej niszczenia.
Ocena: 3/10
Tytuł: „Geostorm"
Reżyseria: Dean Devlin
Scenariusz: Dean Devlin, Paul Guyot
Obsada:
- Gerard Butler
- Jim Sturgess
- Abbie Cornish
- Alexandra Maria Lara
- Daniel Wu
- Eugenio Derbez
- Amr Waked
- Zazie Beetz
- Andy Garcia
- Ed Harris
Muzyka: Lorne Balfe
Zdjęcia: Roberto Schaefer
Montaż: Chris Lebenzon, Ron Rosen. John Refoua
Scenografia: Kirk M. Petruccelli
Kostiumy: Susan Matheson
Czas trwania: 109 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus