„Comanche” tom 6: „Buntownicza furia” - recenzja
Dodane: 07-08-2017 22:28 ()
Jeśli komuś wydawało się, że kłopoty Czejenów zamieszkujących terytoria względnie bliskie ranczu „Trzy Szóstki” w finale albumu „Wojownicy rozpaczy” zostały w sposób satysfakcjonujący rozwiązane, to może pogratulować sobie aż nazbyt radosnego optymizmu. Dostarczenie zapasów mięsa głodującym Indianom jedynie odsunęło problem w czasie, a sfrustrowani swoim losem młodzi wojownicy wypatrują okazji, by znienawidzonym bladym twarzom odpłacić za upokorzenia oraz notoryczne łamanie traktatów zawieranych z tubylczymi społecznościami. Istotnym czynnikiem w podsycaniu tych nastrojów jest również tzw. woda ognista.
Czejenowie topią bowiem smutki w łatwo dostępnym alkoholu, co siłą rzeczy przyczynia się do sytuacji konfliktowych. Jedna z nich rozgrywa się w pierwszych scenach albumu, nieprzypadkowo noszącym tytuł „Buntownicza furia”. Na szczęście piastujący funkcje szeryfa Red Dust wykazuje zdecydowanie lepszą kondycję psychofizyczną, niż miało to miejsce w poprzedniej odsłonie serii „Comanche” i tym samym jest on władny poradzić sobie ze wzbudzającym zażenowanie incydentem. Niestety to tylko jeden z symptomów narastającego napięcia wymagający zaangażowania tzw. wyższych instancji. Tymczasem świeżo upieczony szeryf zmuszony jest borykać się nie tylko z perspektywą tubylczej insurekcji, ale też wymaganiami zblazowanego fotografa-reportażysty nazwiskiem Morgan. Tym bardziej że w odróżnieniu od Reda i reszty mini-społeczności rancza „Trzy Szóstki” liczy on na eskalacje konfliktu w nadziei uzyskania satysfakcjonującego dlań i dla jego zleceniodawców materiału. Wiele wskazuje, że jego oczekiwania mają duże szanse ziszczenia. A to z tego względu, że wbrew starszyźnie plemiennej Czejenów kierowanej przez ugodowo usposobionego Stojącego Konia znany już czytelnikom tej serii Samotny Ogień zdołał uzyskać wsparcie niemal pięćdziesięciu wojowników. Stąd osadnicy z okolic rezerwatu nie mogą czuć się bezpieczni.
Jak widać z powyższego opisu, sielanka na pograniczu dotąd skolonizowanych obszarów Stanów Zjednoczonych nie jest możliwa. Stresogenne sytuacje piętrzą się jedna za drugą, a bohaterowie cyklu zmuszeni są raz za razem wykazywać się ponadprzeciętnym zmysłem improwizacji. Zwłaszcza że autorska spółka – Michel Greg i Hermann Huppen – z wprawą wirtuozów komiksowego fachu doskonale wiedzą jak wygenerować przykuwające uwagę czytelników sytuacje. Zdawać się mogło, że użytkowane przez nich rekwizytorium już wcześniej zostało wyeksploatowane przez licznych twórców próbujących swoich sił w westernowej konwencji. Obaj panowie to jednak klasa sama w sobie, dzięki czemu efekt ich pracy – nawet pomimo przeszło trzech dekad od jego pierwszej prezentacji – wciąż zachowuje sporo ze swojej pierwotnej świeżości. Owszem, nie zabrakło też kilku fabularnych uproszczeń oraz tradycyjnego dla frankofońskich twórców komiksu ulgowego traktowania Indian. Protagoniści wykazują jednak charakterologiczną dynamikę i żywiołowość - w tym zwłaszcza tytułowa bohaterka tego cyklu oraz Red Dust. Niby mamy do czynienia z tymi samymi osobowościami, a jednak przez drobne modyfikacje i oddziaływanie czynników wynikłych ze zmiany otoczenia (vide Comanche w „wielkim mieście”) autorska spółka zadbała o zniwelowanie ewentualnego znużenia odbiorców tej serii. Nieco bardziej schematycznie potraktowano rodzimych mieszkańców Ameryki, sytuując liderów obu zantagonizowanych stronnictw (wojennego i zachowawczego) na dwóch skrajnych i chyba przesadnie wyrazistych pozycjach. Greg zadbał natomiast o wkomponowanie w tok fabuły drobnych, acz urozmaicających ją elementów (nietypowy środek transportu Morgana, Indianie usiłujący posługiwać się nie mniej osobliwym jak na nich uzbrojeniem).
Jak zwykle owo wrażenie udatnie pogłębiają dopracowane w każdym calu plansze wykonane przez niezawodnego Hermanna Huppena. Skala dokładności nakreślanych przezeń form współgra z trafnie ujętymi emocjami portretowanych postaci oraz dynamiką chwili (np. w kulminacyjnej scenie konfrontacji). Dziki Zachód w jego wykonaniu znacznie różni się od aż nazbyt umownych dekoracji filmowych westernów doby lat 50. i 60. XX w. Wizja Hermanna jest zdecydowanie bardziej realistyczna, nie wolna od brudu codzienności i znamion fizycznego wyniszczenia uczestników tej fabuły. Ów plastyk, wzbogacony o znajomość dorobku twórców tzw. spaghetti westernów mógł pozwolić sobie na więcej, niż dajmy na to Anthony Mann (reżyser „Gwiazdy szeryfa” z 1957 r.) co siłą rzeczy korzystnie wpłynęło na odbiór współrealizowanej przezeń serii. Nieco większy niż standardowy format albumu w tym akurat przypadku przyczynia się do uwypuklenia walorów kunsztu tego autora.
„Buntownicza furia” potwierdza twórczą klasę autorów cyklu oraz zasadnie przypisywaną mu – nie bójmy się tego określenia – zjawiskową długowieczność. Pomimo starań współczesnych scenarzystów, często co najmniej dobrze radzących sobie z materią westernu (m.in. „Undertaker” Xaviera Dorisona, „Jonah Hex” Justina Graya i Jimmy’ego Palmiottiego) „Comanche” niezmiennie pozostaje jednym z najlepszych komiksowych westernów w dotychczasowych dziejach tego gatunku, ustępując co najwyżej (i to nieznacznie) „Blueberry’emu”.
Tytuł: „Comanche” tom 6: „Buntownicza furia”
- Tytuł oryginału: „Furie rebelle”
- Scenariusz: Michel Greg
- Rysunki i kolor: Hermann Huppen
- Tłumaczenie z języka francuskiego: Wojciech Birek
- Wydawca wersji oryginalnej: Le Lombard
- Wydawca wersji polskiej: Prószyński i S-ka
- Data premiery wersji oryginalnej: październik 1976
- Data premiery wersji polskiej: maj 2017
- Oprawa: twarda
- Format: 24,5 x 32,5 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 48
- Cena: 39,90 zł
Dziękujemy wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus