„Ghost in the Shell” – recenzja
Dodane: 01-04-2017 10:00 ()
Seria Ghost in the Shell to taki dziwny pod względem spójności twór, na który składa się miszmasz wszelakich mediów. Fakt, że w większości przypadków media te nie tworzą spójnej całości, tylko pogarsza zamęt. Na chwilę obecną seria ma kilka różnych odnóży fabularnych. Jest oryginalna manga autorstwa Masamune Shirow, która obejmuje trzy tomy krótkich historii powiązanych postacią major Motoko Kusanagi, uzupełnionych o kilka pomniejszych opowiastek, oraz najbardziej znane ze wszystkich dzieło, czyli kultowy film z 1995 r. uzupełniony o kanoniczną grę wideo i bezpośrednią kontynuację wypuszczoną w 2004 r. Do tego dochodzą dwa sezony serialu, dwie gry i podsumowujący całość telewizyjnego uniwersum film direct-to-dvd. W uniwersum telewizyjnym osadzone są jeszcze trzy książki i kilka słuchowisk radiowych, które publikacji na zachodzie się nie doczekały. W 2013 r. otrzymaliśmy Ghost in the Shell: Arise, czyli 12 odcinków serialu i filmu, które stanowiły reboot serii. A kilka dni temu do całego tego galimatiasu dorzucono aktorski film fabularny, który do opowiedzenia ma własną historię. I jak tu zapanować nad całym tym bałaganem?
Na długo przed seansem zetknąłem się z kilkoma niepokojącymi plotkami dotyczącymi najnowszej produkcji studia DreamWorks. Docierały do mnie pogłoski, że film to złożona bez ładu i składu zupka śmieciuszka, do której wrzucono po trosze ze wszystkich dotychczasowych inkarnacji, a film jako całość jest po prostu słaby. Gdy w pierwszych minutach seansu moim oczom ukazała się scena, będąca połączeniem koncepcji z trzech zupełnie niepowiązanych sekwencji z różnych części GitSa, poczułem pewien niepokój. Na szczęście moje obawy okazały się płonne.
Zacznijmy od fabuły. Mira Killian, niedoszła ofiara terrorystycznego ataku, zostaje cybernetycznie zrekonstruowana i podejmuje pracę w elitarnej Sekcji 9 zajmującej się zwalczaniem terroryzmu i bezpieczeństwem wewnętrznym. W międzyczasie dochodzi do serii morderstw, których ofiarami padają pracownicy korporacji Hanka odpowiedzialnej za transformację Miry, która boryka się z problemem tożsamości i świadomości. Historia jest stosunkowo prosta i nie ma co się oszukiwać, podobne motywy widzieliśmy w niejednym filmie, ale czy naprawdę jest to wada, jeżeli intryga skutecznie wciąga widza, a akcja toczy się spójnie i płynnie bez durnych i ciężkich do uzasadnienia skoków fabularnych i dziur w wewnętrznej logice filmu? A właśnie z takim rozwojem fabuły, która toczy się po nitce do kłębka korporacyjnych machlojek, mamy do czynienia w obrazie Ruperta Sandersa. Bohaterowie stawiają pytania i szukają odpowiedzi, a rozwijająca się akcja jest efektem ich pracy. Wątki dotyczące natury człowieczeństwa i walka bohaterki o to, by potwierdzić swoje własne człowieczeństwo, wnoszą odrobinę wytchnienia pomiędzy kolejnymi etapami śledztwa i stanowią mile widziany przerywnik, który nadaje filmowi nieco głębi. Całość jest spójna, a kolejne wydarzenia logicznie wynikają jedno z drugiego. Owszem, losy bohaterów są mniej powikłane niż istny labirynt intryg i ukrytych motywów napchany wybujałą filozofią znany z telewizyjnych seriali, ale - mówiąc szczerze - wcale mi to nie przeszkadza, bo próba upchnięcia fabuły rozpisanej na 24 odcinki w niespełna dwóch godzinach seansu nieuchronnie wiązałoby się z niemiłosiernymi fabularnymi cięciami i poszatkowaniem opowiadanej historii. Zdecydowanie wolę historię prostszą, ale opowiedzianą sprawnie i w stosownym tempie.
Inne głosy krytyki podnosiły się w sprawie aktorskiej obsady i tak zwanego „white washingu”, czyli obsadzaniu białych aktorów w rolach postaci o innym pochodzeniu etnicznym. Od razu chciałbym utrzeć nosa zatwardziałym purystom i koneserom serii, przypominając, że nawet w ich ukochanej animacji z 1995 r. nie potwierdzono etniczności protagonistów, a żaden z głównych bohaterów nie wyglądał szczególnie orientalnie pomimo wyraźnego osadzenia akcji w Japonii. Ba, jak na standardy japońskiej animacji, rozrysowane postaci przypominały osoby z kultury europejskiej. Po co więc na siłę, w imię sztucznie rozbuchanej politycznej poprawności, upierać się na ścisłe trzymanie się rodowodu fikcyjnych bohaterów? Tym bardziej że obsada recenzowanej produkcji naprawdę bardzo dobrze wywiązała się ze swoich ról. Scarlett Johanson jako Major zdecydowanie gra pierwsze skrzypce nie tylko talentem aktorskim i mimiką, ale również sugestywną mową ciała, która z nienaturalnej i mechanicznej zmienia się powoli w postawę zdecydowanie bardziej naturalną w miarę postępów dokonywanych przez bohaterkę na polu akceptacji swojej nowej formy. Pilou Asbaek jako Batou również wypada przekonująco w roli twardziela o złotym sercu i człowieka, który musi pogodzić się z pewnymi nieuchronnymi zmianami.
Równie dobrze sprawdza się obsada drugoplanowa, która swoją grą tworzy dla naszych protagonistów świetne tło (z jednym małym wyjątkiem, ale jeszcze się taki nie urodził itd.), a na jej tle zdecydowanie wybija się Takeshi Kitano jako Daisuke Aramaki, szef Sekcji 9, który z jednej strony emanuje aurą surowego autorytetu i profesjonalizmu, a z drugiej wyraźnie dba i troszczy się o swoich ludzi. Oczywiście film nie może obejść się bez czarnych charakterów i również na tym polu Ghost in the Shell nie zawodzi. Michael Pitt jako Kuze, rozpadający się, prototypowy cyborg, wypełnił swoją grę licznymi manieryzmami i tikami, które doskonale oddają fizyczny i duchowy stan kreowanej postaci, a beznamiętny Peter Ferdinando w roli Cuttera, prezesa korporacji Hanka, świetnie oddaje bezduszność międzynarodowych, ekonomicznych gigantów.
Co do oprawy audiowizualnej to mówiąc szczerze, dawno nie byłem równie urzeczony filmem. Twórcom udało się skonstruować świat niezwykły, ale jednocześnie twardo ugruntowany i momentami boleśnie wręcz przyziemny. Kontrast pomiędzy szarymi blokowiskami i ciasno upakowanymi na minimalnej powierzchni wieżowcami a spowijającymi je bajecznie kolorowymi, komercyjnymi hologramami doskonale oddaje dualistyczną naturę cyberpunkowego świata, w którym zaciera się granica pomiędzy rzeczywistością a wirtualnym planem egzystencji. Doskonale wypadają również wszelkie rekwizyty, którymi posługują się bohaterowie. Od robo-gejszy, przez broń, narzędzia i cybernetykę, a na pojazdach kończąc, każdy element starannie skonstruowanego świata sprawia wrażenie równie niezwykłego, co użytkowego i funkcjonalnego co idealnie oddaje atmosferę świata przyszłości, który czeka na nas tuż za rogiem. Każdy kadr filmu ocieka wręcz klimatem i atmosferą niezwykłych, przesyconych technologią czasów, których część z nas ma szansę dożyć. Na uznanie zasługuje również fakt, że sporą część efektów stanowi nie animacja komputerowa, lecz efekty praktyczne. Wizualną ucztę doprawiono umiejętnie świetną ścieżką dźwiękową w postaci delikatnego elektronicznego ambientu, który mile unosi się na granicy świadomości widza, przybierając bardziej agresywną i drapieżną formę, gdy akcja nabiera tempa. Akcji w filmie nie ma aż tak wiele, a ta, którą nam zaserwowano stanowi raczej przerywnik w prowadzonym śledztwie i nie sili się na szczególną oryginalność. To garść pościgów i strzelanin zrealizowanych bardzo sprawnie i umiejętnie, ale bez szczególnych wodotrysków, co dobrze wpisuje się w dość realistyczną konwencję filmu.
Jak wspomniałem we wstępie, wiele głosów krytyki odnosiło się do faktu, iż film aktorski dosłownie zżyna wiele scen z oryginału. Jest to prawda i recenzowany obraz faktycznie powiela liczne sekwencje znane z oryginału, ale co tak naprawdę złego jest w tym, że mamy okazje obejrzeć swoiste „the best of Ghost in the Shell” zaserwowane w oszałamiającej oprawie wizualnej? Tym bardziej że wbrew obawom scen tych nie wrzucono do filmu bez ładu i składu tylko po to, by połechtać fanów. Obraz Sandersa stworzył dla nich nowy, ściśle związany z opowiadaną historią kontekst, który sprawia, że stanowią one naturalną, organiczną wręcz część całości.
Ghost in the Shell nie jest filmem idealnym, ale jest filmem dobrym, nawet bardzo i zdecydowanie nie zasługuje na zalewające go z wielu stron fale krytyki. Owszem, jest to produkcja mniej skomplikowana i pozbawiona filozoficznego bagażu, jaki obarczał oryginał i jego nader liczną progeniturę, której główną wadą jest to, że przyszło jej na ekrany kin wejść w czasie, gdy każdy zagorzały fan gloryfikujący oryginał i wynoszący animację Mamoru Oshiiego na sięgające pod niebiosa piedestały może się jadowicie wypowiedzieć na temat wszelkich „niedoróbek” adaptacji. Ghost in the Shell jest natomiast reinterpretacją starającą się na bazie genialnego materiału źródłowego (no też bez przesady, oryginał swoje wady też miał) stworzyć nową, wciągającą historię. I pomimo pewnych wad uważam, że obrazowi Sandersa udaje się to. Dobry scenariusz i aktorstwo oraz obłędna wręcz oprawa audiowizualna sprawiają, że film ten śmiało może zająć miejsce wśród pozostałych członków rozrastającej się GitS-owej rodziny. Do zatwardziałych fanów apeluję zaś, nie napinajcie się na brak makiawelicznych intryg i wybujałej filozofii i dajcie szansę tej lżejszej interpretacji ukochanego przez was materiału. Ja to zrobiłem i się nie zawiodłem.
Ocena: 9/10
Tytuł: „Ghost in the Shell”
Reżyseria: Rupert Sanders
Scenariusz: Jamie Moss, William Wheeler, Ehren Kruger
Obsada:
- Scarlett Johansson
- Pilou Asbæk
- Takeshi Kitano
- Juliette Binoche
- Michael Pitt
- Chin Han
- Yutaka Izumihara
- Tawanda Manyimo
- Peter Ferdinando
- Anamaria Marinca
Muzyka: Lorne Balfe, Clint Mansell
Zdjęcia: Jess Hall
Montaż: Billy Rich, Neil Smith
Scenografia: Matt Austin
Kostiumy: Kurt and Bart
Czas trwania: 107 minut
comments powered by Disqus