„Kot Bob i ja” - recenzja
Dodane: 30-01-2017 20:25 ()
Mówi się, że najlepsze scenariusze pisze samo życie. Jest w tym stwierdzeniu wiele prawdy, jednak sama historia czy jej wierna adaptacja czasami mogą nie wystarczyć, aby powstał dobry film. Obrazów o wychodzeniu na prostą, wyrywaniu się z koszmarnego nałogu, powrotu na łono społeczeństwa było na pęczki. Jedne emocjonalne, starające się grać na uczuciach widzów, drugie trywialne, powtarzające jak mantrę te same prawdy znane od dawna. Jaki jest więc złoty środek, aby przejmujący dramat nie przerodził się w stek nachalnych morałów? Wszystko zależy od wyczucia tematyki, zagłębienia się w problematykę lub po prostu zdania na instynkt. Pozwolenie sobie na odrobinę luzu, aby historia, mimo że niezbyt optymistyczna nie pozwalała przesłonić tych ciepłych barw życia, które czekają na odkrycie. Nawet jeśli każdy kolejny dzień zapowiada się gorzej niż poprzedni.
Kot Bob i ja to opowieść oparta na faktach, trochę nieprawdopodobna, dostosowana do ram współczesnego kina, ale nie można jej odmówić uroku i lekkości. Niekiedy łatwiej mówić o trudnych tematach przez pryzmat humoru, tego delikatnego, subtelnego, a przede wszystkim dość naturalnego. Uczynienie głównym bohaterem filmu czarującego rudzielca, który objawia się w życiu Jamesa Bowena jako ostatnia deska ratunku, to niecodzienny widok. O tym właśnie jest ten film. Wychodzeniu z nałogu, dawaniu ostatniej szansy i fantastycznej przyjaźni między człowiekiem a zwierzęciem, która nie tylko pomogła przebrnąć Jamesowi przez kolejne zawirowania, ale stała się dla niego sposobem na życie.
Po kolejnym przedawkowaniu heroiny tylko życzliwość terapeutki i jej usilne starania dały Jamesowi namiastkę normalności. Przestał włóczyć się po ulicach, dojadać ze śmietników, walczyć o miejsce na nocleg. Coś jednak za coś. Schronienie i udział w programie to definitywne pożegnanie z używkami. Zapewne, gdyby James został w tej walce z uzależnieniem sam, to kolejny raz musiałby ponieść porażkę. Jednak niespodziewanie z pomocą przyszedł kot. Niewielkie stworzenie, którym trzeba się przecież zająć, a jednocześnie towarzysz w chwilach zwątpienia, a także kompan w pracy. James – uliczny grajek – mając na ramieniu uroczego rudzielca, zaczyna zjednywać sobie przechodniów. A jego historia, boleśnie prawdziwa, dramatyczna, pełna blasków i cieni, może inspirować innych, a także stać się kanwą książki.
Poza nietypową opowieścią Jamesa i kota Boba pozostałe elementy filmu to już zbiór schematów dobrze znanych kinu. Kolejne przeszkody, czasem niezwykle błahe, kolejne pokusy pokazane w dość banalny sposób i kolejne próby wyjścia na prostą. Nie przeszkadzają jednak w odbiorze filmu, który całkowicie zdominował przemiły futrzak. To on zaskarbia sobie sympatię widza i przyciąga kamerę do siebie. Obraz Rogera Spottiswoode’a to niezwykle ciepła produkcja, wlewająca nadzieję, ale też pokazująca, że nie można spisywać nikogo na straty. Kino naiwne, acz urokliwe, z całkiem niezłymi piosenkami. Mimo przygnębiającej tematyki optymistyczne.
Ocena: 6/10
Tytuł: „Kot Bob i ja”
Reżyseria: Roger Spottiswoode
Scenariusz: Tim John, Maria Nation
Obsada:
- Luke Treadaway
- Ruta Gedmintas
- Joanne Froggatt
- Anthony Head
- Caroline Goodall
- Ruth Sheen
Muzyka: David Hirschfelder
Zdjęcia: Peter Wunstorf
Montaż: Paul Tothill
Scenografia: Antonia Lowe
Kostiumy: Jo Thompson
Czas trwania: 103 minuty
comments powered by Disqus