"Hardcore Henry" - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 20-04-2016 18:18 ()


Jesteś graczem i lubisz sobie pociorać w strzelanki, ale ograłeś już wszystko, co dostępne na rynku? A może zastanawiałeś się jak tak naprawdę czuje się bohater, którego właśnie obserwujesz na wielkim kinowym ekranie? Czy znudziły ci się klasyczne filmy akcji? Mam dla ciebie remedium.

Hardcore Henry to film eksperyment. Bo jak inaczej nazwać wysokooktanowy, pełnometrażowy film akcji, w którym absolutnie całość historii obserwujemy prosto z oczu bohatera? Choć w niejednym filmie pojawiały się już podobne zagrywki, to jednak wcześniej nikt nie pomyślał, aby w ten sposób zrealizować cały film. Pomysł doprawdy intrygujący i pozwalający wczuć się w rozwijającą (dosłownie) przed oczami historię. Poczucie immersji podkreśla również fakt, że nasz tytułowy heros przez praktycznie cały film nie odzywa się ani słowem. I dobrze, bo rozbiłoby to iluzję, która zakłada jak najgłębsze wciągnięcie odbiorcy w historię i przedstawiony świat. Choć zarówno świat jak i fabuła stanowią przede wszystkim pretekst do zaprezentowania widzowi serii kaskaderskich popisów (o czym za chwilę), to są całkiem przyjemne i nie drażnią ani głupotą, ani infantylnością. Przestrzeń, w którą wkraczamy w butach Henry’ego to taka nieco podlana cyberpunkowym sosem mateczka Rosja, przez którą pędzimy przez pełen przekrój typowych dla gatunku i konwencji lokacji, takich jak: wąskie uliczki, nocne kluby, opuszczone fabryki i inne jakże przyjemne miejscówki, po których bujaliśmy się ramię w ramię z Johnem McClanem, Johnem Wickiem czy Jackiem Chanem.

Jest ciekawie, jest różnorodnie, jest kolorowo. A dlaczego w ogóle to robimy? No cóż, ciężko to wywnioskować, ale chyba dlatego, że źli najemnicy porwali naszą piękną żonę, genialną panią naukowiec, która pomogła nas odbudować. Po drodze napotykamy tuzin różnych alter’ego niejakiego Jimmy’ego, który w ten czy inny sposób stara się nam pomóc. Natomiast na nasze cybernetyczne dupsko parol zagiął niejaki Akan, telekinetyk przewodzący wielkiej korporacji. Choć historia jest prosta, to oferuje nam w trzecim akcie niegłupi zwrot fabuły, a biorąc pod uwagę nietypową perspektywę, z jakiej ją obserwujemy, to opowiedziano ją nad wyraz sprawnie, przeplatając sceny akcji z fragmentami, które mają stanowić ekspozycję, choć być może te drugie swoją rolę spełniają nieco zbyt łopatologicznie. Znalazło się nawet kilka sekwencji naprawdę zabawnych i to nie na zasadzie "Ej popatrz, ale mu śmiesznie głowa eksplodowała!" Ponieważ naszego tytułowego i niemego bohatera ani nie widzimy, ani nie słyszymy, to trudno tu mówić o aktorstwie, ale mimo to i tu można film pochwalić za dwie kreacje, a mianowicie Sharlto Copleya, wcielającego się w rolę Jimmy’ego oraz Danila Kozlowsky’ego grającego Akana. Sharlto Copley dba o to, aby każde z wcieleń Jimmy’ego było oryginalne, ale jednocześnie znajome, a nasz główny zły w wykonaniu Kozlowsky’ego jest uroczo wręcz bombastyczny, taki fajnie odjechany i przesadzony czarny charakter.

Nie oszukujmy się, na ten film nie wybraliśmy się, żeby zachwycać się misterną fabułą czy perfekcją aktorstwa tylko akcją. A tej dostajemy ile tylko dało się upchnąć na taśmie. Nie pomylę się, jeśli strzelę, że z prawie 100 minut, jakie trwa projekcja, ponad 75% to czysta, nieskażona dialogami i efekciarska jak cholera akcja. W zasadzie poza krótkim prologiem, po którym wszystko idzie w diabły, a fabuła rusza z kopyta, nie zwalniamy już niemal ani na moment. To trochę tak jak z nowym Mad Maxem. Jak już ruszymy to lecimy do końca. Z tą różnicą, że zamiast za kółkiem podrasowanej bryki gonimy wszędzie na piechotę. Ze względu na perspektywę nie ma mowy o szerokich, epickich planach, z całą akcją zapoznajemy się z odległości wręcz intymnie bliskiej, poznając przy okazji wszelkie szczegóły i detale jakimi nie uraczy nas żaden inny akcyjniak. Pomimo ograniczonej perspektywy jest malowniczo, bo wraz z naszym chyżym bohaterem błyskawicznie zmieniamy miejscówki. To uprawiając dziki parkour przez ciasne uliczki lub w gęstym tłumie, tudzież pięścią i spluwą rozprawiamy się właśnie z kolejną hordą bandziorów.

Wiem, że uważa się powszechnie, że używanie wulgaryzmów świadczy o ubogości języka, ale w czasie projekcji w mojej głowie nieraz rozbrzmiewało radosne "o ku**a!, ja pie****ę!", ten film już tak po prostu ma, że wyzwala w widzu dzikie i radosne pierwotne instynkty. Od razu muszę tu zaznaczyć pewną rzecz, Hardcore Henry jest filmem brutalnym, i to bardzo, a przemoc, którą zazwyczaj można w filmie zamaskować dzięki magii montażu, tu poznajemy z pierwszej ręki. Nieważne czy to właśnie głowa rozbijana o ścianę, nóż wbijany w oko, wielokrotne rany postrzałowe, czy malowniczo wypruwane flaki, to kamera nie stroni od obrzydliwych szczegółów przerysowanej do niemalże kreskówkowego poziomu przemocy. Szczerze mówiąc przed projekcją miałem pewne obawy czy taka perspektywa nie będzie męczyć, ale jak się okazuje, początkowe, nieco wolniejsze od reszty filmu sceny, pozwalają oswoić się z konwencją i przygotować się na nadciągający kalejdoskop destrukcji, w którym bohater odstawia coraz dziksze harce. Żeby było zabawniej, cały film sprawia wrażenie jednego ciągłego ujęcia. Oczywiście jest to niemożliwe, ale i tak chylę czoła przed montażystami. Osobiście nie poczułem się specjalnie wymęczony przez specyficzną formę filmu, ale z drugiej jestem człowiekiem, który potrafi spędzić godziny na wygodnym fotelu z wirtualnym karabinem w ręce. O muzyce powiem tyle, że jest i doskonale spełnia swoją rolę, autorskie aranżacje może nie grzeszą oryginalnością i wyszukaniem, ale dobrze wpisują się w tempo i klimat produkcji, a wetknięty tu i ówdzie popkulturowy klasyk nierzadko stanowi świetny element humorystyczny, gdy skontrastujemy go z tym, co widzimy na ekranie.

Choć nie wydaje mi się, że nastanie nowa era filmów akcji z perspektywy pierwszej osoby, a Henry na pewno nie zostanie mesjanistyczną figurą nowego ruchu filmowego, to z autorskim obrazem Ilyi Naishullera na pewno warto się zapoznać, bo stanowi bardzo ciekawy eksperyment i o ile nie wykracza zbytnio poza ramy gatunkowe, to pod względem realizacji chwyta schematy i łamie je na kolanie jak Bane Batmana. Świetna akcja i tempo, realizacja i ciekawy pomysł to niezaprzeczalne atuty produkcji i jeżeli lubicie mocne i brutalne kino akcji, komputerowe strzelanki i nie macie zbyt wrażliwego żołądka to na pewno się nie zawiedziecie. Jest to pierwszy i zapewne na długi czas ostatni taki film, więc zróbcie sobie przysługę i zapoznajcie się z nim zanim odejdzie do annałów historii kina.

Tytuł: "Hardcore Henry" 

Reżyseria: Ilya Naishuller

Scenariusz: Ilya Naishuller

Obsada:

  • Sharlto Copley    
  • Danila Kozlovsky
  • Haley Bennett
  • Tim Roth
  • Andrey Dementev
  • Svetlana Ustinova
  • Darya Charusha

Muzyka: Darya Charusha

Zdjęcia: Vsevolod Kaptur, Fedor Lyass, Pasha Kapinos

Montaż: Steve Mirkovich

Kostiumy: Anna Kudevich

Czas trwania: 96 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus