„Wieczne zło: Wojna w Arkham” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 27-02-2016 23:54 ()


Stało się… Infiltrowana przez emisariuszy Syndykatu Zbrodni Liga Sprawiedliwości została zwyciężona. Pozostałe ośrodki oporu dławione są bez litości i tym samym hanza Ultramana osiąga pełną supremację nad światem. Jak zwykle w sytuacjach ogólnego upadku nie brak cwanych oportunistów, którzy w zamian za uszczknięcie choćby odrobiny wpływów i apanaży skłonni są podjąć współpracę z okupantem.

Z tego typu okazji nie omieszkał skorzystać Oswald Chesterfield Cobblepot. Nieprzypadkowo zresztą, bo ów potomek jednego z zasłużonych dla Gotham City rodów znany jest w półświatku tego miasta jako Pingwin, bezwzględny i skuteczny lider organizacji mafijnej kontrolującej m.in. lokalny hazard. Jako sprawny manipulator zdołał on wkupić się w łaski przedstawicieli Syndykatu Zbrodni. Ci zaś, zaabsorbowani eliminacją resztek superbohaterskiej społeczności (zob. „Liga Sprawiedliwości: Wieczni bohaterowie”), niejako w arendę przekazują mu Gotham, zwłaszcza że po domniemanym zgonie Mrocznego Rycerza oraz rozproszeniu jego całkiem licznych pomocników, siły miejscowej policji ewidentnie nie radzą sobie z ekspansją przestępczości.

Tymczasem w swojej „szczodrości” Pingwin nadaje poszczególne dzielnice miasta pod kontrolę dziwolągów pokroju Kirka ”Man-Bata” Langstroma, Profesora Piga i Killer Croca. Istotną rolę odgrywa również zwyrodniały psychiatra Jonathan Crane alias Strach na Wróble, który obok Cobblepota zdaje się być jedynym liczącym się graczem w zmaganiach o pełną kontrolę nad rozdrapywanym przez szaleńców miastem. Rychło jednak okazuje się, że plany wobec Gotham ma również dobrze znany czytelnikom sagi „Knightfall” („Batman” nr 8/1995-1/1996) Bane. Wspomagany przed dwa tysiące uzbrojonych po zęby fanatyków (do tego regularnie faszerowanych Jadem) zamierza on wziąć szturmem więzienie Blackgate i korzystając z wsparcia osadzonych w nim skazańców włączyć się do wspomnianej rozgrywki. Szykuje się zatem krwawa jatka.

Nie trzeba szczególnej przenikliwości i oczytania w superbohaterskiej konwencji by niemal na starcie uznać „Wojnę w Arkham” za jeszcze jedną próbę zdyskontowania nagłośnionego wydarzenia jakim było „Wieczne zło”. Nic w tym zresztą zdrożnego; zwłaszcza jeśli bierzemy pod uwagę komercyjny kontekst przedsięwzięć realizowanych przez DC Comics. Nie raz już jednak bywało, że przy takich okazjach udawało się zaproponować utwory udane same w sobie. Tak było w przypadku serii „Starman vol.2” do scenariusza Jamesa Robinsona („JSA”, „Earth 2”), która wyrosła z sagi „Zero Hour” z 1994 r. i jako jedyna z wówczas zainicjowanych cykli (obok „Primal Force”, „Fate” i „Manhunter”) zaskarbiła sobie przychylność zarówno czytelników jak i krytyki. Dzięki temu przetrwała ona na niełatwym wówczas rynku do schyłku 2001 r., a niejako mimochodem przyczyniła się do renesansu zainteresowania Amerykańskim Stowarzyszeniem Sprawiedliwości (z okazjonalnymi wahaniami trwającym po dzień dzisiejszy).

Podobnego rodzaju wpływowości nikt nie wymagał od „Wojny w Arkham”. Niemniej za sprawą zaangażowanych w ten projekt twórców – docenionego przez fanów Korpusu Zielonej Latarni i Batmana Petera J. Tomasiego, znanego również w Polsce Grahama Nolana („Batman vol.1”, „The Phantom”) oraz sprawnego w swoim fachu Scota Eatona („Scarab”, „X-Men: Legacy”) – odbiorcy superbohaterskich produkcji mieli pełne prawo spodziewać się solidnej dawki tej konwencji. Niestety ich oczekiwania nie zostały należycie spełnione. I chociaż zawiązanie akcji tej opowieści mogło wskazywać na taką ewentualność, to jednak fabuła prędko rozłazi się w natłoku sztampowych scen konfrontacyjnych i zazwyczaj nieodrzecznych deklaracji wygłaszanych przez Bane’a. Zwłaszcza ostatni składnik omawianego komiksu sprawia, że trudno opędzić się od poczucia rozmieniania tej postaci na drobne. Kto bowiem miał sposobność zapoznać się z debiutem przyszłego pogromcy Mrocznego Rycerza („Batman” nr 3/1995) zapewne pamięta, że sedno zjawiskowości Bane’a kryło się nie tyle w jego napompowanych uzależniającą toksyną muskułach, co osobliwym mistycyzmie oraz planowym i konsekwentnym realizowaniu przemyślanej intrygi. Do tego zaś niezbędny był ponadprzeciętny intelekt. Tego niestety w niniejszym tytule zabrakło, bo zamiast superbohaterskiego odpowiednika Clausewitza Gotham podporządkowuje sobie skretyniały mięśniak nakreślany manierą, której nie powstydziliby się epigoni Roba Liefelda. Trudno wręcz uwierzyć, że plansze „Wojny w Arkham” wykonał ten sam Scot Eaton, który swoją finezyjną kreską zilustrował spotkanie Hawkmana z Czarnym Adamem („Hawkman vol.4” nr 19). Przesadziste sylwetki pokrewne bohaterom cykli takich jak „Youngblood vol.1” czy „Brigade” z oferty wczesnego Image Comics być może przyciągnęły do tej mini-serii czytelników gustujących w tego typu manierze. Tradycyjnej poetyce opowieści z udziałem Mrocznego Rycerza owe zabiegi formalne zdają się jednak nie służyć. Natomiast znacznie korzystniej jawią się kompozycje okładek wydania zeszytowego w wykonaniu Jasona Faboka („Batman – Detective Comics”, „Justice League vol. 2”). Nota bene ów autor stopniowo pnie się ku statusowi jednego z czołowych plastyków współczesnego DC Comics.

Wracając jednak do warstwy fabularnej wypada nadmienić, że ofiarą zmarnotrawienia tkwiącego w nich potencjału padły również podległe Trybunałowi Sów Szpony. Co prawda deprecjacja konceptu tych postaci zaczęła się już na etapie „Miasta Sów” i w sposób urągający inteligencji czytelnika kontynuowano ją w zachęcająco rozpoczętej (ale niestety fatalnie rozwijanej) serii „Szpon”. Nic jednak nie stało na przeszkodzie aby Peter J. Tomasi, scenarzysta ceniony za umiejętne rozpisywanie tytułów drużynowych, chociaż częściowo skorygował partactwo Jamesa Tyniona IV czy nawet samego Scotta Snydera. Tak się jednak nie stało i tym samym Szpony, intrygująco sportretowane w „Trybunale Sów”, w tym tytule pełnią funkcję co najwyżej dekoracyjną. Kolejnymi ofiarami fuszerki Tomasiego padli Man-Bat - zaskakująco dobrze prezentujący się w wykonaniu Johna Laymana („Batman – Detective Comics: Gniew”) – i Strach na Wróble. Żal zwłaszcza tego ostatniego, bo wydawać się mogło, że od momentu restartu oferty DC Comics postać ta stopniowo zyskuje na fabularnej złożoności. W tym przypadku okazja na jej dalszy rozwój została zatracona. Całości nie ratuje motyw zbliżony do tego, z którym mieliśmy do czynienia w „Ostatnich Łowach Kravena”, a wręcz urasta do niezamierzonej parodii klasycznej opowieści Johna Marca DeMatteisa, Mike’a Zecka i Boba McLeoda. Blado wypadają również nawiązania do konkluzji filmowej trylogii Christophera Nolana („Mroczny Rycerz Powstaje”).

Ogólnie ma się poczucie swoistej, osobliwie rozumianej barokizacji, natłoku postaci i zbędnych scen, z których nie wynika nic ponad rozczarowanie wobec zaprzepaszczonego potencjału tego przedsięwzięcia. Stąd „Wojnie w Arkham” bezapelacyjnie bliżej do nieudanych serii typu „Batman: Mroczny Rycerz” i „Szpon” niż „Batman – Detective Comics” w wykonaniu Johna Laymana.

 

Tytuł: „Wieczne zło: Wojna w Arkham”

  • Tytuł oryginału: „Forever Evil: Arkham War”
  • Scenariusz: Peter J. Tomasi
  • Szkic: Graham Nolan i Scot Eaton
  • Tusz: Graham Nolan, Jaime Mendoza, Norm Rapmund, Mick Gray, Allen Martinez i Scott Hanna
  • Kolory: John Kalisz, Andrew Dalhouse, Wes Hartman, Will Quintana i Jason Wright
  • Okładki: Guillem March, Jason Fabok, Blond, Guy Major
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
  • Wydawca wersji polskiej: Egmont Polska
  • Data premiery wersji oryginalnej: 17 września 2014 r.
  • Data premiery wersji oryginalnej: 17 lutego 2016 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: kredowy
  • Liczba stron: 204
  • Cena: 75 zł 

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w serii „Batman vol.2” nr 23.4 (listopad 2013 r.), mini-serii „Forever Evil: Arkham War” nr 1-6 (grudzień 2013 – maj 2014 r.)oraz „Forever Evil Aftermatch: Batman vs. Bane” (czerwiec 2014 r.)

 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 


comments powered by Disqus