Øystein Stene "Wyspa zombie" - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 02-02-2016 11:04 ()


Jedną z kultowych postaci literatury grozy jest zombie, umarły, w którym tli się żałosna resztka życia, choć ciało ulega powolnej degradacji. Jako bohater jest istotą raczej nieapetyczną, ostatnio stała się jednak bardziej popularna niż kiedykolwiek, głównie za sprawą serialu „The Walking Dead”. Wcześniej żywe trupy stanowiły raczej domenę kina i straszyły tam na potęgę. Od jakiegoś czasu, z pewną taką nieśmiałością, pojawiają się też w literaturze, i to nie jako tło. Zdarzyło mi się czytać takie książki i nie przypadły mi do gustu. Od każdej reguły istnieje wszakże wyjątek, a wartość literacka książki nie zależy od jej tematu, tylko od talentu autora. „Wyspa zombie” to niezwykła powieść, przede wszystkim absolutnie nieszablonowa.

Narrator budzi się w obcym miejscu, przypominającym magazyn. Nie wie, gdzie jest, ani nawet tego, kim jest. Jest nagi, zmarznięty, ma trudności z opanowaniem podstawowych ruchów. Właściwie nie może mówić. Zdezorientowany mężczyzna wydostaje z zamkniętego pomieszczenia i konstatuje, że jest w biurowcu – później dowiaduje się, że to miejski ratusz. Nikt nie dziwi się na jego widok. Zostaje skierowany do „ekspedytora terminala” o nazwisku Walter, a od niego na seminarium inauguracyjne,  coś w rodzaju kursu przystosowawczego. Ma nauczyć się, jak panować nad nieposłusznym ciałem i mówić. Powoli domyśla się, że jego ciało jest martwe, a on sam jest do niego przykuty jakimś niepojętym zrządzeniem losu. Labofnię, wyspę nie figurującą na żadnych mapach, zamieszkują wyłącznie tacy jak on nieszczęśnicy, choć niejasny jest powód i sposób, dla którego się na niej pojawiają.  Z własnej woli pewnie nikt nie chciałby zamieszkać w tym ponurym, nękanym wiecznymi deszczami miejscu. Po zakończeniu seminarium inauguracyjnego narrator dostaje imię i przydział pracy. Obecnie nazywa się Johannes van der Linden i jest archiwistą. Ta praca oraz dążenie do rozwiązywania zagadek, które nie całkiem w nim umarło, pchają go ku odkryciu, jakie siły rządzą Labofnią i dlaczego chcą, aby nawiązywała ona kontakt z resztą świata...

Nigdy bym nie podejrzewała, że jakakolwiek powieść o zombie będzie w stanie mnie zaskoczyć ujęciem tematu i zaciekawić, bo też nie ukrywam, że te akurat stwory najmniej mnie interesują. Jednak „Wyspa zombie” to dzieło szczególne. Może być parafrazą życia po śmierci w ogóle, jego szczególną wizją, choć nie mamy tu do czynienia ani z niebem, ani z piekłem. Labofnia to twór przedziwny, surrealistyczny i mroczny, ale kierujący się żelaznymi regułami. Według mnie jest dużo bardziej przerażająca niż wszystkie dotychczasowe wyobrażenia o zombie, gdyż zawiera w sobie pierwiastek niepewności – nie wiadomo, czy to ty nie będziesz następny. To nie zależy w sumie od niczego: ani od grzechów, ani od zasług, ani od tego, jak daleko mieszkasz od Labofni.

Autor nakreślił obraz Wyspy Umarłych wyraziście i bez przesadnego epatowania makabrą. Jego bohater relacjonuje odczuwanie martwego ciała niemal beznamiętnie, podobnie jak psychiczne nastawienie do tego stanu i próby stania się na powrót człowiekiem. Tego nie sposób opowiedzieć w kilku słowach, tę książkę trzeba po prostu przeczytać. Zachęcam do tego gorąco dodając, że dzieło jest piękne też wizualnie, więc można je z dumą postawić na półce.

 

Tytuł: „Wyspa zombie”

  • Autor: Oysten Stene
  • Język oryginału: norweski
  • Przekład: Milena Skoczko
  • Gatunek: horror
  • Okładka: miękka ze skrzydełkami
  • Ilość stron: 328
  • Rok wydania: 07.2015
  • Wydawnictwo: Zysk i Ska
  • Cena: 35.90 zł

 Dziękujemy Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus