„Z odmętów komiksu: Shaman’s Tears” - część druga
Dodane: 17-09-2015 07:55 ()
Zapraszamy do lektury drugiej części artykułu „Z odmętów komiksu: Shaman’s Tears”.
„Łzy Szamana”
Podobno historia lubi się powtarzać. Nie wnikając w zasadność tej nieco wyświechtanej sentencji przyznać trzeba, że w roku 1993 Mike Grell znalazł się w podobnej sytuacji co na początku lat osiemdziesiątych, gdy zdecydował się zaangażować w działalność wydawnictwa First Comics. Tym razem jednak odnalazł się wśród twórców znacznie odeń młodszych oraz realiach rynku preferującego zupełnie odmienną od jego stylistykę. Decyzja o włączeniu się w działalność Image Comics wydawała się jednak wówczas jednym słusznym rozwiązaniem. Tym bardziej, że Grell nie zamierzał składać broni licząc na wsparcie tej części komiksowej braci, która z sentymentem wspominała jego dokonania przy Legionie Superbohaterów oraz seriach: „Warlord”, „Jon Sable Freelance” i „Green Arrow vol.2”.
Datowany na maj 1993 premierowy epizod „Shaman’s Tears” miał stanowić początek nowej drogi tego autora. Przede wszystkim powrócił on do rysowania. I co najważniejsze uczynił to w autentycznie wielkim stylu. Plansze wspomnianego epizodu charakteryzuje dbałość o szczegóły przy równoczesnym wysokim stopniu wrażeniowości. Pomijając zjawiskowo pokolorowaną przez Julie Lacquement trylogię „The Longbow Hunters” w wymiarze plastycznym jest to prawdopodobnie najlepiej zilustrowana produkcja Grella. Także pod względem fabularnym opowieść bije na głowę większość ówczesnych produkcji Image, skupiających się zwykle na uwłaczającej inteligencji czytelnika i bardzo źle narysowanej rozwałce. Tymczasem Mike zaproponował nastrojową historię, w której Joshua Brand, potomek mieszanego związku (Indianina z plemienia Lacota oraz białej kobiety), po latach nieobecności odwiedza rodzinny rezerwat. Można by śmiało rzecz, że trafia w samą porę, bo jego matka jest umierająca (co zresztą było głównym powodem jego przybycia). Zanim jednak kobieta rozstaje się z tym światem określa syna mianem wybrańca. Jej wersje potwierdza starszyzna plemienna, a sam Joshua, wierny ostatniemu życzeniu matki, decyduje się na wzięcie udziału w indiańskim rytuale (bardzo zresztą zbliżonym do tego co mogliśmy zobaczyć w klasycznym westernie „Człowiek zwany Koniem”). Jak się wkrótce okazuje mistyczna podróż przyczynia się do pozyskania przezeń nadnaturalnych zdolności, w których istnienie młody metys nie chciał dotąd wierzyć.
Bestie i demony
Jednak „Shaman’s Tears” to nie tylko perypetie Joshuy Branda. To również próba wytworzenia szerszego kontekstu, w którym ważną rolę Grell przeznaczył grupie zwierzęco-ludzkich hybryd nazwanych z czasem Bar Sinister. Ilość miejsca podarowanych tym postaciom przez autora świadczy o tym dobitnie. Stąd pierwsze cztery epizody niniejszej serii to w dużej mierze zapis relacji pomiędzy Joshuą (czy może trafniej jego szamańskim alter ego) a ową hanzą zwierzokształtnych dziwolągów powstałych w efekcie monitowanych przez władze federalne eksperymentów. Nieprzypadkowo zresztą, bo autor najwyraźniej wiązał z tą grupą wielkie nadzieje (o czym więcej nieco później).
Kolejne cztery epizody serii (5-8) zapewne miały dwa zasadnicze cele. Po pierwsze udobruchanie tej części fanów, którym marzył się powrót Jona Sable’a. Po drugie przysporzenie popularności serii „Shaman’s Tears”, która dzięki obecności niegdyś popularnego bohatera First Comics być może zapewniłaby jej grono dodatkowych czytelników. Pewne jest, że przeistoczony w mistyczną nadistotę Joshua wsparł wysłużonego najemnika w jego zmaganiach z kryjącymi się w nowojorskich kanałach monstrami. Przy czym nie obyło się bez drastycznych scen oraz zarysowujących się w nieco dalszej perspektywie kolejnych kłopotów, związanych z rządowym projektem mutacji. Okoliczność sięgnięcia po Jona Sable’a była o tyle możliwa, że w odróżnieniu od prac tworzonych na potrzeby DC Comics Mike zachował do tej postaci pełnię praw autorskich.
Jako ciekawostkę warto nadmienić, że w epizodzie piątym Grell skorzystał z okazji, by uszczypliwie odnieść się do polityki DC Comics względem dalszych losów kierowanego przezeń do niedawna miesięcznika „Green Arrow vol.2”. Przejawiło się to w zapowiedzi kolejnego epizodu wymownie zatytułowanego „Green Error”. Dodajmy, że nakreślonego identyczną czcionką co logo wspominanego tytułu DC po przejęciu go przez nowy zespół twórczy.
Kolejne pięć epizodów „Shaman’s Tears” to ponowny powrót bohatera tej serii do rodzinnego rezerwatu. Nie oznacza to jednak finału jego problemów. Wręcz przeciwnie, bo wychowujący jego biologicznego syna współplemieniec (a zarazem dawny przyjaciel) w zetknięciu z substancjami wykradzionymi rządowym tajniakom uległ nieodwracalnej mutacji. Epizod zerowy serii (chronologicznie licząc trzynasty) domyka tę odsłonę cyklu, która z założenia miała być pierwszą. Grell nie podjął się jednak jej kontynuacji. Joshua Brand, pomimo starań autora o dopieszczenie warstwy plastycznej tego przedsięwzięcia, przepadł w ogromie ówczesnej oferty. Zarówno nazwisko uznanego autora jak i efektowne okładki dwóch pierwszych epizodów nie zapewniły rentowności serii. Do tego doszła typowa dla ówczesnego Image przypadłość przejawiająca się znacznymi opóźnieniami w publikacji kolejnych epizodów. Co prawda pierwsze dwa odcinki trafiły do dystrybucji w odstępie „zaledwie” kwartału (maj-sierpień 1993 r.). Na kolejne jednak przyszło czekać czytelnikom ponad rok. Numery 3-6 datowane są na listopad 1994 r. – luty 1995 r., po czym ponownie nastąpiła przerwa do maja, kiedy to równocześnie opublikowano część siódmą i ósmą. O ile odcinki 9-12 wydano do sierpnia 1995 r., o tyle na epilog serii w postaci numeru zerowego Grell kazał czekać swoim czytelnikom do grudnia. Biorąc od uwagę wyjątkowo rwany tryb wydawniczy należy pogratulować fanom serii żelaznej wręcz cierpliwości. Gwoli częściowego chociaż usprawiedliwiania warto nadmienić, że w odróżnieniu od wielu skupionych wówczas wokół Image autorów Grell przynajmniej dokończył swój cykl. Według wstępnych zapowiedzi Joshua Brand miał powrócić w albumie „Turok/Shaman’s Tears”. Projekt ten nie doczekał się jednak realizacji.
Koniec nadziei
Niewypał, jakim w gruncie rzeczy okazała się seria „Shaman’s Tears” sprawił, że zarówno Mike Grell jak i wspierający go Mike Gold rozważali możliwość reaktywowania serii z udziałem Jona Sable’a. Pomysł stopniowo ewoluował w kierunku cyklu o roboczym tytule „Sable and Cat”, w której obok najemnika pierwszoplanową rolę miała odgrywać postać docenionej niegdyś przez czytelników złodziejki znanej jako Maggie The Cat. Gold wspominał zresztą, że już w roku 1985 wraz z Grellem zastanawiali się nad uruchomieniem miesięcznika poświęconego tej postaci. Ówczesne tendencje rynkowe (komiksy z kobiecymi bohaterkami nie sprzedawały się zbyt dobrze) oraz bliska perspektywa powrotu do DC Comics stanęły na przekór tym zamiarom. Wiele wskazywało, że dziesięć lat później zainteresowanie komiksowymi heroinami znacznie wzrosło. Zwykle wprost proporcjonalnie do rozmiaru stanika, długości nóg oraz efektowności projektu szabli tudzież miotaczy, którymi zwykły się one posługiwać. Natomiast wymiar fabularny publikacji takich jak „Glory”, „Zealot” czy „Cyblade” (a początkowo również z czasem docenionej „Witchblade”) miał znaczenie co najwyżej drugorzędne.
Mike Grell usiłował podążyć nieco odmienną ścieżką, choć trudno było nie dostrzec, że robił co mógł, aby tytułowa bohaterka „Maggie The Cat” prezentowała się odpowiednio pociągająco. Stąd w odróżnieniu od „kobiecych” produkcji, sygnowanych przez m.in. Roba Liefelda, tytuł, który miał zrekompensować niepowodzenie „Shaman’s Tears” posiadał autentyczną fabułę. Pech w tym, że już ledwie rzut oka na Maggie uzmysławiał, że w owym czasie wspomniana bohaterka nie miała najmniejszych szans podźwignięcia solowego tytułu. Jako postać drugoplanowa, bądź też jako część planowanego pierwotnie duetu Sable/Maggie – być może. Na pewno jednak nie w postaci samodzielnej serii. Wystarczy zestawić ją z Aspen Mike’a Turnera (bohaterką publikowanego również u nas cyklu „Fathom”) lub Sarą Pezzini (wzmiankowana „Witchblade”; także współtworzoną przez tego autora), aby uzmysłowić sobie jak bardzo Grell rozminął się z ówczesnymi tendencjami rynku. Maggie oraz intryga, w którą na własne życzenie się wplątała być może sprawdziłaby się na etapie roku 1985. Dekadę później prawie nikt już nie chciał czytać jej przygód. Zwłaszcza, że w zbyt znacznym stopniu przypominały one setki poślednich sensacyjniaków. Tym samym nie pomogły ani energiczne zachęty ze strony Mike’a Golda, ani też reklamy zamieszczane w innych tytułach Image Comics. Planowany na marzec 1996 r. trzeci epizod „Maggie The Cat” nie ukazał się już nigdy.
Tym sposobem przygoda Mike’a Grella z Image Comics dobiegła końca. Co prawda miał on jeszcze okazje zrealizować na potrzeby studia Todda McFarlane’a mini-serię „Spawn: The Impaler”. Jej jakość była jednak tak rozczarowująca (także w kontekście warstwy plastycznej), że nie warto o niej nawet wspominać.
Niechlubny epilog
Jak już wyżej zasygnalizowano twórca Jona Sable’a zdawał się wiązać pewne nadzieje z grupą Bar Sinister, lansowaną w czterech pierwszych epizodach „Shaman’s Tears”. I rzeczywiście owe hybrydy ludzi i zwierząt trafiły na karty osobnego tytułu. Pierwszy epizod „Bar Sinister” opublikowało jednak wydawnictwo Valiant, które w pewnym momencie zdawało się całkiem umiejętnie pozyskiwać coraz to nowych czytelników. Założone przez Jima Shootera (redaktora naczelnego Marvel Comics w latach 1978-1987) wydawnictwo prędko jednak zmieniło właściciela, stając się częścią koncernu Acclaim specjalizującego się w grach komputerowych. Stąd pozostałe cztery epizody drużynowego tytułu Grella ukazały się już pod szyldem Acclaim Comics. Po ich opublikowaniu na szczęście słuch po tej „marce” zaginął. Bowiem „Bar Sinister” to najgorszy spośród tworów Grella, a do tego narysowany tak fatalnie jak tylko można to sobie wyobrazić. O ile w pierwszym epizodzie zaangażowani plastycy na miarę swoich wątpliwych umiejętności starali się o względnie przyzwoity efekt, o tyle kolejne części można śmiało uznać za autentyczny festiwal amatorszczyzny i najgorszych tendencji obecnych w produkcjach superbohaterskich tamtych czasów. Marnie zaprojektowane, odstręczające postaci z pewnością przyczyniły się do w pełni zasłużonej klęski tego przedsięwzięcia. Choć gwoli ścisłości warto dodać, że chwilami trudno uwierzyć, że za tak słaby produkt odpowiadał Mike Grell, autor w swojej klasie niewątpliwie wybitny.
Na szczęście „Shaman’s Tears” ratuje honor tego twórcy, bo na tle innych ówczesnych produkcji Image Comics owa seria prezentowała się autentycznie wyjątkowo. Na tyle, że wręcz nie pasowała do ogólnego profilu tego wydawnictwa. Być może m.in. z tego względu pozostaje tytułem nieco zapomnianym, pomimo że w styczniu 2011 r. doczekała się wznowienia w postaci edycji zbiorczej. Lektura oryginalnej, zeszytowej wersji tego cyklu wydaje się jednak bardziej wskazana. Choćby z tego względu, że dzięki zamieszczanym w niej reklamach innych powstałych wówczas produkcji Image można przekonać się jak wiele bardzo złych komiksów opublikowało to wydawnictwo.
comments powered by Disqus