„Z odmętów komiksu: Shaman’s Tears” - część pierwsza

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 15-08-2015 19:49 ()


To było czyste szaleństwo!” – jak miał ponoć stwierdzić Tom DeFalco, redaktor naczelny Marvel Comics w początkach lat dziewięćdziesiątych minionego wieku. Biorąc pod uwagę wysokość ówczesnych nakładów owa opinia ani trochę nie dziwi. Wszak premierowy epizod serii „Spider-Man” według Todda McFarlane’a sprzedał się w nakładzie przeszło 3,5 miliona egzemplarzy, a „X-Men” Chrisa Claremonta i Jima Lee osiągnął pułap niemal ośmiu milionów sprzedanych kopii! Sęk w tym, że beneficjentami krociowych zysków okazali się przede wszystkim udziałowcy wydawnictwa, a niekoniecznie autorzy.

Owszem, gaże za ich prace były tak znaczne, że współcześnie nie pogardziłby nimi nawet najbardziej gwiazdorzący twórca. W zestawieniu z ogromnymi przychodami wygenerowanymi dzięki zaangażowaniu m.in. Jima Valentino („Guardians of the Galaxy vol.1”), Marca Silvestri („Wolverine vol.2) i Erica Larsena („The Amazing Spider-Man vol.1”) wspomniani autorzy mieli powody by czuć się nieco wymanewrowani. Nic zatem dziwnego, że niebawem grupa najbardziej niezadowolonych spośród ich grona pożegnała się z Marvelem dostrzegając dla siebie lepsze perspektywy pod szyldem wydawnictwa Malibu. Ostatecznie skończyło się na zawiązaniu zupełnie nowej firmy znanej jako Image Comics. Ów daleki od konsolidacji twór (na wydawnictwo złożyło się kilka luźno powiązanych pracowni takich jak Extreme Roba Liefelda czy Todd MacFarlane Productions) z impetem wdarł się w rzeczywistość ówczesnej branży komiksowej. I chociaż żaden z produktów sygnowanych charakterystycznym logo „I” nie osiągnął tak znacznych nakładów co wspomniane wcześniej tytuły Marvela, to jednak fama autorów, cieszących się opinią najzdolniejszych twórców ówczesnego komiksu superbohaterskiego, zrobiła swoje. Przyczyniły się ku temu również nowatorskie metody poligrafii (druk na szlachetniejszym gatunkowo papierze, cyfrowa separacja kolorów), które przynajmniej początkowo olśniły czytelników. To z kolei zapewniło przetrwanie wydawnictwa, a przy okazji wzmogło zainteresowanie ze strony innych twórców, którzy zdecydowali się przyłączyć do tej inicjatywy.

 

Prekursorzy Image Comics

 

W ich gronie znalazł się także Mike Grell, autor należący do pokolenia poprzedzającego m.in. Jima Lee i Whilce’a Portacio („The Uncanny X-Men”). Debiutował on bowiem w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, dość prędko zapewniając sobie status jednego z najzdolniejszych twórców udzielających się pod szyldem DC Comics. Szczególnie ceniony jest jego udział w realizacji serii takich jak rewitalizowany po kilkuletniej przerwie „Green Lantern/Green Arrow” oraz „Superboy and The Legion of Super-Heroes”. Jakby tego było mało autorski pomysł Grella – „Warlord vol.1”(seria łącząca motywy rodem z heroicznej fantasy, kryptoarcheologii, a przy okazji konwencji superbohaterskiej)– okazał się jednym z głównych komercyjnych hitów wzmiankowanego wydawnictwa na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Prawdopodobnie właśnie ów sukces skłonił Grella do włączenia się w inicjatywę znaną jako First Comics. Przy czym śmiało można ją uznać za prekursorską względem Image, jako że jej podstawowe założenie było zbliżone. Oto bowiem grono młodych, pełnych twórczego zapału autorów zdecydowało się rzucić wyzwanie ówczesnym rynkowym rekinom, kierując równocześnie swoją ofertę do dojrzalszego czytelnika. Howard Chaykin („American Flag!”), Rafael Kayanan („Hawkmoon”), Mike Baron („Badger”) i Timothy Truman („Grimjack”) to tylko ważniejsi przedstawiciele tej inicjatywy, która po dziewięciu latach bytu rozbiła się o przewagę DC i Marvela. Tak się bowiem złożyło, że zasady ówczesnej dystrybucji wybitnie sprzyjały obu wydawnictwom, które w międzyczasie zdążyło wyeliminować z aktywności kilku swego czasu prężnych graczy (m.in. Charlton Comics u schyłku 1984 r.). Po latach Mike Grell nie krył zresztą, że decyzja o jego powrocie do DC Comics wynikła z korzystniejszych warunków finansowych w zestawieniu z tym co oferowano mu w First. Nawet jeśli miało się to odbyć kosztem swobody twórczej zapewnionej przez drugie z wspomnianych wydawnictw.

 

Spluwy i ekologia

 

Zanim to jednak nastąpiło ów twórca zaprezentował autorską serię „Jon Sable Freelance”, która prędko stała się jednym ze sztandarowych tytułów First Comics. Bohaterem tej serii Mike uczynił cieszącego się znacznym zainteresowaniem płci pięknej najemnika, a zarazem wyjątkowo wprawnego w uprawianym przezeń fachu. Nie da się ukryć, że ów koncept wykazuje wyraźne znamiona inspiracji postacią świetnie wszystkim znanego Agenta 007. Grell zdecydował się jednak „doprawić” autorską serie wątkami ekologicznymi. Stąd wiodącym motywem przygód Jona Sable’a były jego konfrontacje z kłusownikami, handlarzami m.in. kości słoniowej etc.. Ta okoliczność o tyle nie dziwi, że sam autor zwykł się deklarować jako zagorzały wielbiciel dzikiej przyrody i widać to wszędzie tam, gdzie mógł on sobie pozwolić na chociażby odrobinę twórczej samodzielności. Przy czym wypada przyznać, że swymi szczerymi preferencjami „wstrzelił” się on w ówczesne trendy wręcz idealnie. Wszak właśnie na lata osiemdziesiąte przypadło wzmożenie zainteresowania społeczeństw zachodnich ochroną naturalnego środowiska, a „Green Peace” nie zdążył się jeszcze skompromitować. Stąd seria „Jon Sable Freelance” (obecnie w całości dostępna w postaci wydań zbiorczych) nie tylko zyskała całkiem liczne grono wiernych czytelników, ale też na trwałe zapisała się w ich pamięci. Dało się to zresztą zauważyć w korespondencji kierowanej do późniejszych produkcji przy których udzielał się Grell. W tym także swego czasu bestselerowym miesięczniku „Green Arrow vol.2”.

 

„Zobaczyć Seattle i umrzeć”

 

Tak jak chwilę temu zasygnalizowano, w pewnym momencie Mike dał się podkupić i ponownie odnalazł się wśród najmitów zatrudnianych przez DC Comics. Tym razem jego zadanie miało polegać na gruntownym przemodelowaniu wizerunku nieco przaśnej postaci Olivera Queena, zacietrzewionego anarchosyndykalisty znanego pod pseudonimem Green Arrow (a przy okazji wyśmienitego łucznika), który – trochę o dziwo! – cieszył się sporą popularnością wśród odbiorców produkcji DC. Potwierdzały to wyniki sprzedaży miesięcznika „Detective Comics”, w którym od grudnia 1982 r. brylował on w opowiastkach uzupełniających fabuły z udziałem Batmana. Opublikowana w kolejnym roku pierwsza solowa mini-seria z udziałem tej postaci potwierdziła jej marketingowy potencjał. Na pełnowymiarowy miesięcznik z udziałem Szmaragdowego Łucznika trzeba było jeszcze nieco poczekać. Choćby z tego względu, że w 1985 r. DC Comics przeszło gruntowną modernizację w efekcie wydarzeń ukazanych w przełomowej opowieści „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”.

Datowany na sierpień 1987 r. pierwszy epizod trylogii „Green Arrow: The Longbow Hunters” został przyjęty na tyle entuzjastycznie, że decyzja o uruchomieniu regularnego miesięcznika z udziałem tej postaci była już tylko czystą formalnością. Zmodernizowanie wizerunku Olivera Queena według dopiero co sprawdzonych wzorców okazało się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Bo podobnie jak Bruce Wayne z „Powrotu Mrocznego Rycerza” Queen jest już dojrzałym, nobliwym panem, który wbrew swoim wcześniejszym planom na nowo podejmuje się działalności pogromcy zbrodni. Ponadto postać japońskiej łuczniczki zwanej Shado wykazuje konceptualną zależność wobec znanej m.in. z serii „Daredevil vol.1” Elektry. Określenie Mike’a Grella mianem epigona rozwiązań stosowanych przez Franka Millera byłoby jednak wobec pomysłodawcy Warlorda nazbyt krzywdzące. Zwłaszcza, że świat przedstawiony zarówno w „The Longbow Hunters”, jak i kontynuującego wątki tej trylogii miesięcznika, jest wystarczająco swoisty. Ponadto w jeszcze większym stopniu odnosi się do współczesności, niż seria o przygodach Matta Murdocka pod kierownictwem Ann Nocenti.

Już tylko okoliczność przeniesienia miejsca akcji do realnie istniejącego Seattle (pierwotnie Green Arrow łoił skórę rzezimieszków w fikcyjnym Star City) oraz umiejscowienie jej w czasie rzeczywistym zdeterminowało odmienne do niej podejście niż w przypadku większości ówczesnych superbohaterskich tytułów. Przyjęta taktyka okazała się jednak w pełni zasadna, co w początkach 1989 r. uczyniło z „Green Arrow vol.2” najchętniej nabywany komiks w ofercie DC Comics. I chociaż owa hossa trwała ledwie kilka miesięcy, to jednak dobra opinia towarzyszyła tej serii przez większość jej rynkowego bytu. Ze względu na tematykę skierowaną do dojrzalszego odbiorcy (co zresztą uwzględniono przez stosowną informacje na okładkach poszczególnych epizodów) grupowano ją wręcz wśród takich tytułów jak „Sandman” i „The Saga of the Swamp Thing”. Doszło nawet do tego, że w zamiarze podsycenia zainteresowania solowym miesięcznikiem z udziałem Johna Constantine’a, postać cynicznego znawcy magii zagościła w jednej z opowieści na kartach „Green Arrow vol.2” („Witch Hunt” w numerach 25-26). I chociaż wraz z oficjalnym zawiązaniem imprintu Vertigo seria o Szmaragdowym Łuczniku pozostała poza grupą skupionych w nim tytułów (a i też najlepsze swoje chwilę miała już za sobą), to jednak eksploatowana przez Grella tematyka (problem m.in. pedofilii i uprzedzeń rasowych, zagrożenie środowiska naturalnego, zakulisowe machinacje służb federalnych) sytuowały tę serie z daleka od głównego nurtu DC Comics.

 

Pożegnanie z DC Comics

 

Niestety mniej więcej w połowie 1992 r. dało się zauważyć wyraźny spadek formy Grella spowodowany w dużej mierze tzw. zmęczeniem materiału. Rozpisywane przezeń fabuły gdzieś po drodze jakby zatraciły cechujące je wcześniej zaangażowanie autora. Stąd większość z nich sprawiała wrażenie wtórnych i wymęczonych. Sytuacji niestety nie ratowały niewątpliwie rzetelnie wykonane, ale jakby nieco sztywne i odrobinę archaiczne rysunki Ricka Hoberga. Czytelnicy nie omieszkali dostrzec niepokojących tendencji dając temu wyraz w swoich listach. Nie brakowało również głosów domagających się anulowania niektórych pomysłów Grella (m.in. przywrócenia Green Arrow jego charakterystycznej maski; kooperacji tej postaci z innymi herosami uniwersum DC). Mike Gold - redaktor prowadzący miesięcznika (a zarazem dobry przyjaciel Grella) – dyplomatycznie dawał do zrozumienia, że o żadnych korektach do wcześniej wprowadzonych zmian nie może być mowy. Grell natomiast usiłował ratować sprzedaż serii sprawdzonymi wcześniej metodami co przejawiło się częstszym sięganiem po Shado oraz specjalną historią z udziałem Roya Harpera (w jubileuszowym numerze 75), niegdyś nastoletniego pomocnika Green Arrow znanego jako Speedy.

Niestety nie powstrzymało to słabnącego zainteresowania tym tytułem i wraz z epizodem osiemdziesiątym uparty Mike Grell (a przy okazji większość zespołu współtworzącego przez sześć lat epopeję o Szmaragdowym Łuczniku) pożegnał się z pracą dla DC Comics. Prędko okazało się, że fani talentu pomysłodawcy Warlorda nie tylko mogli odetchnąć, ale też pojawiła się realna perspektywa ujrzenia zupełnie nowych komiksów osobiście rysowanych przez Grella. Bowiem w toku jego pracy nad postacią Green Arrow oprócz trylogii „The Longbow Hunters” oraz części okładek regularnej serii zilustrował on ledwie jeden jej epizod (nr 40) oraz mini-serie „Green Arrow: The Wonder Year”. Tymczasem według zamieszczonych na klubowych stronach „Green Arrow vol.2” zapowiedziach Mike’a Golda można było spodziewać się autentycznej, komiksowej bomby.

CDN...


comments powered by Disqus