"Piksele" - recenzja
Dodane: 07-08-2015 21:21 ()
Gry od zawsze były moim hobby. Od czasów starusieńkiego Dooma po dzień dzisiejszy, pełna immersja w wirtualny świat i szlifowanie mechanizmów rozgrywki są jednym z moich ulubionych sposobów na odreagowanie stresów i pełen relaks. Jeśli dorzucić do tego moje żywe zainteresowanie sztuką filmową nikogo nie zdziwi fakt, że produkcje na podstawie gier, o grach i dla graczy śledzę z żywym zainteresowaniem. Na kinową zapowiedź „Pikseli” trafiłem przypadkiem i co tu dużo mówić, zostałem oczarowany. Niemniej jednak, fala zamordystycznych i nienawistnych opinii, jaka przetoczyła się po angielskich forach krótko po premierze, napełniła mnie niepokojem. Czy trailer faktycznie zaprezentował nam wszystko, co najlepsze, zamiatając prawdziwą naturę filmu pod dywan?
Szczerze mówiąc, po projekcji wciąż nie mam za bardzo pojęcia, co o „Pikselach” myśleć, a tym bardziej, co napisać. Z jednej strony główna fabularna myśl filmu, odnalezienie przez odległą cywilizację kosmitów wideo-relacji z turnieju gier wideo z lat 80-tych i przyjęcie jej, jako wyzwania do walki, daje twórcom pretekst do stworzenia szalenie barwnego obrazu wypełnionego szaloną pikselozą, która poruszy nostalgiczne struny w sercu każdego gracza. Z drugiej strony wrzucenie w film prorodzinnych i pseudoromantycznych wątków o dwojgu ludziach odnajdujących się w chaosie psychodelicznej inwazji frogerrów, Mario i Space Invadersów mąci film, miesza niemiłosiernie i wprowadza niepotrzebną dłużyznę. Na obraz nie wybrałem się po to, aby oglądać jak cwaniakowaty monter emabluje panią naukowiec, ale żeby zobaczyć jak Pacman zasuwa po Nowym Jorku usiłując szamać mini coopery. Problemem „Pikseli” jest to, że chcą złapać za wiele srok za ogon. Nie wiadomo czy ma to być film akcji o graczach ratujących świat, komedia i satyra dla graczy, poprzetykana tu i ówdzie całkiem sprytnymi nawiązaniami do klasyki gier retro, czy typowo tępa amerykańska komedia. W efekcie „Piksele” zostają z kilkoma piórkami w garści, na siłę urwanymi ze sroczego kupra w nadziei sklecenia jakiegoś pokracznego ptaszydła.
Jeśli chodzi o bohaterów to wypowiem się tylko o sposobie, w jaki przedstawiono graczy. Reszta postaci zwyczajnie nie zasługuje na uwagę, stanowiąc kopie schematów powielanych w niemal każdej inwazyjnej komedii od czasów świetnego „Marsjanie Atakują”. Zaś, co do naszych bohaterskich Arcadersów, to jako gracz mam prawo czuć się osobiście urażony sposobem, w jaki ukazano między innymi mnie, rzeszom widzów, którzy wybrali się do kina. Główny bohater to leń i olewacz o ogromnym, jednak w całości zaprzepaszczonym potencjale, a jego pomagierzy to znerwicowany fanatyk teorii spiskowych żyjący w piwnicy swojej mamy i marzący o bliskich kontaktach trzeciego stopnia z rozpikselowaną blond seksbombą oraz perwersyjny recydywista z przerostem ego. Od czasu projekcji poważnie wstydzę się przyznać ludziom, którzy widzieli film, że mam w domu konsolę. Nie wiem, być może tfu tfu twórcy chcieli nauczyć graczy dystansu do samych siebie, ale sposób, w jaki zaprezentowali światu społeczność graczy mocno balansuje na granicy dobrego smaku. Na plus mogę zaliczyć jednak to, że postaci, tak pierwszo jak i drugoplanowe, zagrane zostały całkiem przyzwoicie, pomimo jakości materiału, z jakim przyszło pracować aktorom.
Nierówny poziom filmu odbija się również na oprawie audiowizualnej produkcji. Naprzeciw przepięknie animowanych i nasyconych żywymi barwami modeli wykonanych w technologii voxeli (trójwymiarowych pikseli), udanie wkomponowanych w świat rzeczywisty, staje oprawa dźwiękowa ze świetnymi efektami, których większość stanowią zremasterowane sample, jakie cieszyły nasze uszy, gdy dziećmi będąc ściskaliśmy w spoconych z wrażeniach dłoniach pierwsze pady od kultowego Pegasusa, ale także irytująca muzyka, sklecona naprędce z typowych i oklepanych melodii. W jednym zdaniu, wizualna uczta i dźwiękowe, hm... to, co zazwyczaj przychodzi po uczcie w łazience.
Wychodząc z kina miałem ochotę zacytować Greka Zorbę i krzyknąć „Jaka piękna katastrofa!”. O dziwo, pomimo całego mojego narzekania, jakie w wielkim skrócie zawarłem w powyższym tekście, na filmie bawiłem się całkiem dobrze. Może to kwestia tego, że obrazom o grach skłonny jestem wybaczyć bardzo wiele, a może tego, że „Piksele” to w gruncie rzeczy całkiem fajna rozrywka. Głupawa? Bezapelacyjnie. Momentami w złym guście? Jak najbardziej. Bez większego sensu? Oczywiście. Ale nie oszukujmy się, na film o kaczkach z Duck Hunta dematerializujących ludzi niczym w „Ptakach” Hitchcocka nie idziemy szukając logiki, sensu i drugiego dna. Jeśli jesteś graczem z dużą dozą dystansu do siebie i szukasz lekkiej, doprawionej akcją rozrywki, obejrzyj „Piksele”, to film tak zły, że aż w pewien masochistyczny sposób dobry.
5-/10
Tytuł: "Piksele"
Reżyseria: Chris Columbus
Scenariusz: Timothy Dowling, Adam Sandler, Tim Herlihy
Obsada:
- Adam Sandler
- Kevin James
- Michelle Monaghan
- Peter Dinklage
- Josh Gad
- Brian Cox
- Sean Bean
- Jane Krakowski
- Dan Aykroyd
Muzyka: Henry Jackman
Zdjęcia: Amir Mokri
Montaż: Hughes Winborne
Scenografia: Peter Wenham
Kostiumy: Christine Wada
Czas trwania: 106 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus