„Ghost Rider” - recenzja druga

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-04-2007 23:50 ()


Kiedy na kinowy ekran trafili bohaterowie pokroju Daredevila, Hellboya czy Catwoman, stało się jasne, że ekranizacja przygód Ducha Zemsty jest tylko kwestią czasu. Miałem pewne obawy czy Mark Steven Johnson kolejny raz nie zepsuje dobrego materiału na film. Moje przeczucia okazały się prorocze...

Historię Blaze'a zna chyba każdy fan ognistego jeźdźca. Chcąc ratować życie ojca, Johny zawarł pakt z Mefistem, stając się równocześnie kolejną zabawką w rękach demona. Twórcy filmu postanowi zubożyć całą historię jedynie do przemiany bohatera w Ghost Ridera. O uwięzionym Zarathosie w ciele Blaze'a z filmu się nie dowiemy. W zamian za to otrzymujemy Blackhearta i jego popleczników. Syn Mefista poszukuje cyrografu, dzięki któremu stworzyłby piekło na Ziemi. Mefisto postanawia wykorzystać swój firmowy atut - Ghost Ridera - do walki z Blackheartem. Tak w skrócie prezentuje się treść filmu. Przewidywalna oraz co tu dużo pisać - kiepska i tyle. Gdyby nie pojawienie się postaci Ducha Zemsty na ekranie, widz zanudziłby się na śmierć. Filozoficzne rozważania Blaze'a (Nicolas Cage z twarzą męczennika) o strachu w połączeniu z kaskaderskimi wyczynami, nie wnoszą nic interesującego do fabuły. Schemat filmu jest banalny - bad guy, good guy, a między nimi kobieta, czyli konfrontacja nieunikniona.

Cały wstęp, preludium do głównego wątku ciągnie się niemiłosiernie. Dopiero kiedy po raz pierwszy pojawia się Ghost Rider, film wreszcie nabiera większej dynamiki. Niemniej jednak walki z podwładnymi Blackhearta są zdecydowanie słabo zaaranżowane. Nie stanowią oni poważnego wyzwania dla Ducha Zemsty, ponadto wyglądają dość cudacznie. Obrazowi brakuje tego, co Bryan Singer i Sam Raimi potrafili zrobić ze swoimi filmami. Przede wszystkim spójności i wyrazistego podkreślenia postaci głównego bohatera. Cage jako Blaze nie ma charakteru, siły przebicia, prezentuje się zdecydowanie gorzej niż Ghost Rider. Miota się między własnymi problemami, czekając tylko, aż jego alter ego zajmie miejsce na ekranie. W podobnym tonie można wypowiedzieć się o roli Sama Eliota - mentora bohatera. Całkowicie niewykorzystana postać, którą aż się prosiło dołączyć do finałowej rozgrywki. Do końca trudno odgadnąć, co chciał osiągnąć scenarzysta, tworząc wspomnianą rolę. Drugiego Whistlera raczej z tej postaci nie wykreował. Zastanawiam się także, co w tym całym demoniczno-męskim gronie robi Eva Mendes? Dorzucona na siłę, aby film posiadał wątek romantyczny, stara się usilnie ze swojej niewielkiej roli wycisnąć ile tylko można. Na pewno jej występ osładza trochę marne widowisko, ale to nadal jest za mało, aby uratować film.

Przy tego typu ekranizacji należało postawić wszystko na jedną kartę, zrobić pełnokrwisty horror, utrzymany w mrocznym klimacie (w stylu pierwszego „Blade'a"), nie żałując mocnych scen, a tak w zamian otrzymaliśmy przesłodzone widowisko. Widocznie reżyser nie mógł się zdecydować, w którą stronę ma podążać czy bardziej horroru, czy komedii. Nie uchwycił klimatu komiksu, nie przedstawił własnej idei na tego bohatera.

„Ghost Rider" to typowy obraz dla amerykańskiej publiczności. Najpierw kaskaderskie show kontynuowane później przez motocyklowe wyczyny bohatera. Może i dla amerykanów taki charakter adaptacji stanowi esencję komiksu, dla mnie jest to stanowczo za mało. W postaci Ducha Zemsty drzemie potencjał, którego Johnson, przy takim scenariuszu i obsadzie, zwyczajnie nie potrafił obudzić. Jego film to naiwna bajka dla trochę większych dzieci, bajka o walce dobra ze złem, gdzie dobro zwycięża rzutem na taśmę (jak zwykle), tak aby równowaga we wszechświecie została zachowana. Zło jednak nie ginie na wieki, więc zapewne Ghost Rider powróci, ponownie wymierzając swą piekielną sprawiedliwość...

4/10

Tytuł: „Ghost Rider” 

Reżyseria: Mark Steven Johnson

Scenariusz: Mark Steven Johnson, David S. Goyer, Shane Salerno

Obsada:

  • Nicolas Cage
  • Eva Mendes
  • Wes Bentley
  • Sam Elliott
  • Peter Fonda

Zdjęcia: Russell Boyd

Muzyka: Christopher Young

Montaż: Richard Francis-Bruce

Scenografia: Kirk M. Petruccelli

Czas trwania: 114 minut


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...