"Jupiter: Intronizacja" - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 09-02-2015 22:47 ()


Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, żyli sobie bracia Wachowscy. Dzięki swojemu opus magnum zyskali sławę i pieniądze na kolejne, autorskie projekty oraz życiowe wybory. Rysowała się przed nimi wizja wspaniałej i niezapomnianej kariery. Po czym marzenia zmieniły się w koszmarny sen, który trwa po dziś dzień.

Pierwsze pokazy najnowszego dzieła rodzeństwa nie napawały optymizmem, toteż premierę obrazu zapobiegliwe przełożono z gorącego wakacyjnego okresu na zimowy. Marketingowy zabieg opóźnił tylko nadchodzącą klęskę. Najdroższa w karierze Wachowskich produkcja (budżet 176 mln) na starcie nie dobrnęła nawet do dwudziestu milionów dolarów wpływów. Co to może oznaczać? Nic innego jak tylko pierwszą w tym roku klapę filmową.

Mówiono niegdyś, że George Lucas jest w czepku urodzony, bowiem nakręcił „Nową nadzieję” we właściwym czasie, mając do dyspozycji solidnych aktorów, z których trójka zagrała swoje życiowe role. Kino Nowej Przygody chwytało za serca nie tylko z uwagi na udane kreacje, ale przede wszystkim fabułę, która w tamtym czasie musiała jeszcze dominować nad komputerowymi fajerwerkami. Zaburzenie tych proporcji prowadzi bowiem do powstawania wizualnie rozbuchanych, ale w rzeczywistości pustych widowisk, które nie zapisują się na długo w historii X Muzy. Przekleństwo nowej mody dotknęło również „Jupiter: Intronizację”. Każdy chciałby być jak George Lucas, ale niestety nie każda bajka może zakończyć się happy endem.

Twórcy „Matrixa” proponują wybuchową mieszankę - romans między czyścicielką kibli a galaktycznym wojownikiem, będącym hybrydą człowieka i wilka. Kopciuszek na wygnaniu, czyli Jupiter Jones (tak nazywa się główna bohaterka) znajduje się w kręgu zainteresowań nieśmiertelnych istot sprawujących władzę we wszechświecie. Wierzą, że niepozorna Ziemianka to nowe wcielenie ich przedwcześnie zmarłej królowej. Jedni chcą ją chronić, drudzy wysłać na łono Abrahama, aby nie zakłóciła realizacji misternego planu. Nie od dziś wiadomo, że największą wartość posiadają międzygalaktyczne latyfundia, szczególnie te zasiedlone przez rozmnażającą się bez opamiętania populację ludzką.  

Świat nakreślony przez rodzeństwo Wachowskich tylko przez moment wydaje się atrakcyjny. Olbrzymie statki kosmiczne, malownicze pejzaże obcych planet, fantastyczne i barwne kostiumy czy różnorodne kosmiczne rasy. Całkiem możliwe, że na papierze konstrukcja uniwersum prezentowała się zdecydowanie lepiej niż w filmie. Na celuloidzie sprawia wrażenie niestrawnego miszmaszu, w którym kicz miesza się z heroizmem, przeciętne dialogi z błyskotliwymi nawiązaniami, pretekstowa fabuła z nieudolnym aktorstwem, a sypiący komunałami Sean Bean z latającymi Reptilianami. Wyobraźni Wachowskim nie sposób odmówić (lub też naturalnego adaptowania cudzych pomysłów), ale szkoda, że łącząc w całość przebogatą panoramę wszechświata zapomnieli ją uporządkować i sprawić, by zwariowane przygody na Drodze Mlecznej stały się przynajmniej zajmującą rozrywką (niemniej należy im się plusik za epizod Terry'ego Gilliama).   

Zawodzi przede wszystkim kreacja postaci, ponieważ ani Jupiter ani Caine nie porywają widza. Mila Kunis pięknie prezentuje się w komputerowym makijażu oraz fantazyjnych kreacjach, ale nie potrafi tchnąć życia w nieciekawą z punktu widzenia fabuły bohaterkę. Z kolei Channing Tatum większość czasu ekranowego spędza na podrasowanych cyfrowo bijatykach lub surfowaniu po niebie, przez co jego postać, początkowo owiana niewielką mgłą tajemnicy, jest kompletnie bez wyrazu. Dużo ciekawiej prezentuje się ród Abrasaxów, de facto rządzący wszechświatem niczym bogowie, jednak ich historie są jedynie nieznacznie zasygnalizowane, aby stać się impulsem inicjującym konflikt. W dodatku główny szwarccharakter wypada w swej roli wręcz groteskowo. Eddie Redmayne, wcielający się w Balema, albo po mistrzowsku kamufluje swoje aktorskie umiejętności, albo przebiegle sabotuje projekt, pokazując jak nie powinno się grać despotycznych i żądnych władzy imperatorów. Zwłaszcza w sztuczny sposób nadymając usta.

Wachowscy raczej nie są orędownikami intergalaktycznego kosmopolityzmu. W „Matrixie” ludzkość była pożywką dla sztucznej inteligencji, tutaj natomiast jest substytutem źródła wiecznej młodości. Ziemska cywilizacja wewnętrznie podzielona i skonfliktowana nie potrafiłaby zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi. W finale autorzy nachalnie agitują, że siła rodziny stanowi najcenniejszy dar we wszechświecie. Jest to kolejny dowód na to, jak wielce niespójnym obrazem jest „Jupiter: Intronizacja”, w fabułę którego rodzeństwo wrzuciło wszystko, co im się żywnie podobało, operując kliszami, tandetnym humorem i postaciami bez charyzmy. Niestety nie są to drugie „Gwiezdne wojny” i raczej nigdy nie było szansy, aby się nimi stały. Wizyta w kinie wyłącznie na własną odpowiedzialność.

4/10

Tytuł: "Jupiter: Intronizacja"

Reżyseria: Andy Wachowski, Lana Wachowski

Scenariusz: Andy Wachowski, Lana Wachowski

Obsada:

  • Mila Kunis
  • Channing Tatum
  • Sean Bean
  • Eddie Redmayne
  • Douglas Booth
  • Tuppence Middleton
  • Nikki Amuka-Bird
  • Christina Cole
  • Terry Gilliam

Muzyka: Michael Giacchino

Zdjęcia: John Toll

Montaż: Alexander Berner

Scenografia: Peter Walpole

Kostiumy: Kym Barrett

Czas trwania: 127 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus