"Hobbit": "Bitwa Pięciu Armii" - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 21-12-2014 13:28 ()


Wyprawa Petera Jacksona do Śródziemia dobiegła końca wraz z premierą trzeciej części „Hobbita”. Bez wątpienia druga trylogia w filmowym dorobku reżysera nie przyćmiewa swym blaskiem „Władcy Pierścieni”. Jej finalny akt należy zaś do najsłabszych z ostatnich dokonań Jacksona.

Pierwotnie przygody niziołka Bilbo Bagginsa planowano zamknąć w dwóch odsłonach, co i tak wydaje się zbyt wiele jak na tak skromnej objętości powieść. Niemniej, świat ukazany w „Hobbicie” miał zostać wzbogacony materiałem z innych książek Tolkiena. Pomysł szalony, ale w rękach twórcy wizjonera zasługiwał na pewien kredyt zaufania. Niepokojące wieści nadciągnęły jednak niespodziewanie szybko. Decydenci Warner Bros., niczym spojrzenie demonicznego oka Saurona, wbili swój chciwy wzrok w Śródziemie. Stało się jasne, że mamy do czynienia z typowym skokiem na kasę, a wypowiedzi pokroju, że to, co pozostanie z dwóch części wykroi się i przemieni w trzecią nie napawały optymizmem. I coś w tych ploteczkach z wielkiego świata filmu musiało być, bowiem „Bitwa Pięciu Armii” przypomina nieskładny obraz, z urwanymi wątkami, krótkimi scenami upychanymi tu i ówdzie, aby zaznaczyć sekundową obecność znanego aktora, a także płytkim humorem opierającym się na postaci głupka, który zawsze zrobi z siebie idiotę. Czy jest to ekranizacja prozy Tolkiena? Nie, jest to „Hobbit” naszych czasów – obraz rozrywkowy, dla mas, mający za zadanie niewymagającej widowni uzmysłowić fakt, że nawet na gównie można zarobić ładne parę groszy.

Wieść o zdobyciu Ereboru rozniosła się w błyskawicznym tempie. Skarby skrywane w trzewiach Samotnej Góry wabią bowiem niejednego, obojętnie czy będzie to prosty rybak, władca elfów, szlachetny rycerz czy kompania krasnoludów. Do skalnej twierdzy zbliża się również armia orków i potworów wszelkiej maści dowodzona przez bezwzględnego, łaknącego krwi przeciwników Azoga Plugawca. To tu, na przedpolu królestwa Thróra, byłym legowisku Smauga Złotego, rozegra się finałowa walka dobra ze złem.

    

Konstrukcja obrazu wieńczącego trylogię, będącego najkrótszą z dotychczasowych wypraw do Sródziemia, w dość bolesny sposób podkreśla wszelkie niedociągnięcia i wpadki reżyserskiej ekipy. Przynajmniej trzykrotnie w poprzednich odsłonach wspominano, że zwykła broń nie jest w stanie przebić skóry Smauga, a Bard z uporem maniaka ciska w jego kierunku kołczan strzał. Nie wiem czy Jackson kpi w tym momencie z inteligencji widzów, czy po prostu nie ma lepszych pomysłów na ukazanie ostatecznego starcia z gigantycznym smokiem. Nie wiedzieć też czemu naczelnym klownem obrazu czyni Alfrida i to ta dwulicowa kreatura zaśmieca sporą część ekranowego czasu, starając się za pomocą ogranych i tanich chwytów bawić widownię. Panie Jackson – naprawdę humor niskich lotów był potrzebny w produkcji, której tytuł już zapowiada doniosłe wydarzenie?

Ponadto w obrazie rażą sceny, które pierwotnie wydawały się być istotne w historii nakreślonej przez scenarzystów. Los Gandalfa, sprowadzony został do krótkiej szarży z udziałem Elronda, Galadrieli i Sarumana – wątek, bez którego film mógłby się zdecydowanie obyć. Innym przykładem mnożenia bezproduktywnych scen jest wyprawa do Gundabad. Pomijając fakt znacznej odległości między twierdzą orków a Samotną Górą (pokonanej błyskawicznie), wyprawa „tam i z powrotem” w celu pokazania, że płomień pochodni pięknie rozjaśnia wnętrze siedziby wroga jest niczym innym jak zapychaczem, który musiał pojawić się, aby film trwał nieco ponad dwie godziny, a nie raptem dziewięćdziesiąt minut. W rozmowach między elfami zabrakło też konsekwencji w ujednoliceniu języka, którym się posługują. Raz Tauriel mówi do Legolasa po elficku, gdy ten odpowiada jej po angielsku, z kolei później jej angielska odpowiedź jest kwitowana naprzemiennie językiem Szekspira połączonym z łamanym elfickim. A że są jedynymi bohaterami tej sceny, wygląda to nieprofesjonalnie.

     

Bitwa Pięciu Armii mimo rozmachu oraz kunsztownego rozplanowania nie zapisze się jako wydarzenie zapierające dech w piersiach, ponieważ nie wywołuje żadnych emocji. Może dlatego, że miast decydować się na heroiczne czyny bohaterów mamy obraz komputerowej nawalanki, ze zbyt dużą ilością scen wspomaganych CGI, czy to w przypadku nienaturalnych akrobacji elfów, w tym powietrznych, czy też z udziałem ludzi. Jackson najwidoczniej zapomniał, że rozmach i epickość niekoniecznie wiążą się z udoskonalaniem wszystkiego za pomocą wizualnych sztuczek i obróbki cyfrowej. Dodatkowo nowozelandzki reżyser nie poradził sobie z dramaturgią kluczowych scen, bo przewidywalność niektórych ruchów oponentów podczas pojedynków jest nad wyraz czytelna. A przecież słynący z uwielbienia do tandetnych horrorów twórca powinien z wyczuciem stopniować napięcie, a czasami wystraszyć widza niespodziewanym najazdem kamery. Nic takiego nie ma miejsca.

W tym widowisku miernoty podsycanym ckliwymi ujęciami miłości krasnoludzko - elfickiej najbardziej szkoda dobrych aktorów. Martin Freeman, którego jest tu najmniej ze wszystkich części, scenami ze swoim udziałem potwierdza ponadprzeciętny talent, jak również wybór do tytułowej roli. Z kolei Ian McKellen, do kreacji Gandalfa przemyca wiele subtelnego humoru, każdą scenę potrafi okrasić niespodziewanym gestem czy grymasem twarzy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że postaci pokroju Alfrida nie powinny mieć w obrazie racji bytu. Na plus wypada też Richard Armitage, portretujący Thorina Dębową Tarczę zmagającego się z przekleństwem Samotnej Góry. Aktor poradził sobie z wymagającą rolą, ukazał różne odcienie szaleństwa i postradania zmysłów. Smuci natomiast fakt, że pozostali z kompanii krasnoludów zostali w tym przypadku całkowicie zepchnięci na margines. Dwie ostatnie istotne dla rozwoju wydarzeń postaci – Bard i Thranduil - zawodzą. Luke Evans nie udźwignął ciężaru herosa tonąc w morzu zmagań z komputerowymi stworami. Z kolei Lee Pace z powodzeniem odgrywa negatywne postaci – jak to miało miejsce chociażby w „Strażnikach Galaktyki”, tu zaprezentował się niezwykle dostojnie, sztywno, z kamienną twarzą nieprzejawiającą emocji nawet podczas wycinania w pień zastępów wroga. Trzeba uczciwe przyznać, że nawet Hugo Weaving jako Elrond, będący etatowym odtwórcą ról czarnych charakterów, do majestatu chłodnego, acz sprawiedliwego elfickiego władcy potrafił wlać więcej empatii niż całkowicie niesympatyczny i lodowaty niczym głaz Pace.

     

Myślę, że początkowy zamysł nakręcenia dwóch filmów, z umiejętnym podziałem scen na potrzebne i zbędne (które zawsze mogłyby zasilić wersję rozszerzoną) byłby optymalny dla ekranizacji „Hobbita” wzbogaconej o wątki i postaci zaczerpnięte z innych dzieł Tolkiena. Wszystko, czego dokonał Jackson dając widzom „Władcę Pierścieni” obrócił w niwecz przy kolejnej trylogii. „Bitwa Pięciu Armii” jest tego doskonałym przykładem. Nie znajdziemy tu kameralnych scen rozmów między bohaterami, okazji do napawania się pięknem Śródziemia, nie będziemy rozwodzić się nad kunsztem aktorskim poszczególnych bohaterów widowiska. Brak konsekwencji, harmonii oraz zbytnie zaufanie w technikę wyparły to, co w takich produkcjach najważniejsze – opowieść. Historia i postaci musiały ustąpić miejsca komputerowym fajerwerkom i finansowym oczekiwaniom wytwórni. Czasami, gdy poprzeczka jest powieszona wysoko nie trzeba na siłę jej przeskakiwać, wystarczy ją obniżyć ze świadomością, że w swoje dzieło wkłada się mnóstwo serca i zaangażowania. W trylogii „Hobbita” ewidentnie zabrakło Jacksona wizjonera i fana, którego miejsce zajął Jackson przeciętny wyrobnik na usługach wielkiej korporacyjnej machiny.   

5,5/10

Tytuł: "Hobbit": "Bitwa Pięciu Armii"

Reżyseria: Peter Jackson

Scenariusz: Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens

Obsada:

  • Ian McKellen
  • Martin Freeman
  • Richard Armitage
  • Ken Stott
  • Graham McTavish
  • William Kircher
  • James Nesbitt
  • Stephen Hunter
  • Luke Evans
  • Orlando Bloom
  • Evangeline Lilly
  • Aidan Turner
  • Lee Pace
  • Manu Bennett
  • Billy Connolly
  • Ryan Gage
  • Cate Blanchett
  • Hugo Weaving
  • Christopher Lee

Muzyka: Howard Shore

Zdjęcia: Andrew Lesnie

Montaż: Jabez Olssen

Scenografia: Dan Hennah, Simon Bright

Kostiumy: Ann Maskrey, Bob Buck  

Czas trwania: 144 minuty

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus