Philip K. Dick "Boża inwazja" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 18-12-2014 18:41 ()


Jak powszechnie wiadomo Philip Kindred Dick nie był zdrowy. Można nawet śmiało rzec, że w świetle współczesnej psychiatrii plasował się w gronie kompletnych świrów. Nie da się jednak ukryć, że równocześnie był on geniuszem. Bo niekiedy jedynie szaleni geniusze są zdolni do stworzenia literackich pereł tej klasy co „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”, „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” i „Możemy cię zbudować”. „Boża inwazja” również zalicza się do najbardziej udanych utworów „Dostojewskiego science fiction”.

Cierpienie towarzyszyło Dickowi przez całe życie. Obsesje wywołane trawiącą go paranoją, niespełnionymi ambicjami (marzył o statusie głównonurtowego twórcy pokroju Johna Steinbecka) oraz znacznymi ilościami wchłanianej amfetaminy (traktowanej wówczas jako lek m.in. na astmę) okazały się dlań aż nadto przytłaczające. Dodajmy do tego permanentną traumę w kontekście śmierci jego bliźniaczej siostry (Jane Charlotte zmarła w sześć tygodni po narodzinach) oraz stany lękowe o różnym podłożu, a otrzymamy zarys osobowości dzień po dniu miażdżonej sumą obaw i odkształconych (czy aby na pewno?) interpretacji rzeczywistości. Dość wspomnieć, że przez kilkanaście lat żył on pod presją wizji - dla niego całkowicie realnej - złowrogiego bóstwa spoglądającego nań zawistnie zza stalowej, czarnej maski zakrywającej niemal cały nieboskłon.

Nic zatem dziwnego, że tworzenie literatury stało się dlań nie tylko sposobem zarabiania na życie, ale też prawdopodobnie nie w pełni uświadomioną formą autoterapii. Stąd to właśnie na kartach swych utworów usiłował on dociec właściwej natury rzeczywistości, która w jego mniemaniu stanowiła rodzaj wyrafinowanej iluzji. Co więcej pochodną oddziaływań wrażej, potężnej istotny podającej się za Boga. W przekonaniu twórcy „Ubika” ów bezlitosny demiurg nie był jednak właściwym Źródłem wszechstworzenia, lecz jego deformatorem. Jednak spoza wytworzonej przezeń bariery daje o sobie znać faktyczny Absolut. Tym samym Dick stopniowo zbliżał się ku dualizmowi (tj. podziałowi całokształtu istnienia na dwa zantagonizowane pierwiastki – dobra/światłości i zła/ciemności) postulowanemu przez herezjarchę Marcjona (ok. 100-160 r. n.e.), perskiego proroka Maniego (ok. 216-275) oraz poprzedzających ich esseńczyków. Zwłaszcza, że to właśnie sakralny tekst tej wspólnoty („Walka synów światłości z synami ciemności”) okazał się jednym ze źródeł inspiracji dla „Bożej inwazji”.

Akcję powieści osadzono w bliżej nie skonkretyzowanej przyszłości. Przeludnioną Ziemią włada sprzężona dyktatura Kościoła katolickiego i partii komunistycznej. Już tylko na przykładzie tegoż egzotycznego sojuszu daje o sobie znać nietuzinkowe poczucie humoru autora. Dalej jest jeszcze lepiej. Bo jak inaczej zinterpretować niemal mistyczne uniesienie Herba Ushera - jednego z głównych bohaterów utworu - wygenerowane telewizyjną reklamą piwa... Ów formalny zabieg – tj. zderzenie trywialności z mistyką – przewija się zresztą w większości „egzegetycznych” utworów Dicka. Epifania (zwykle cząstkowa) przejawia się bowiem m.in. w porzuconych puszkach po napojach, halucynogennych grzybach i dziwacznych napisach na ścianach. Przy czym na podstawie pisanej  potajemnie „Egzegezy” (liczącego blisko trzy tysiące stron tekstu, w którym Dick zawarł swoje wizje i ich powikłaną interpretację) można mniemać, że taką formę oddziaływania Boga na rzeczywistość (rzecz jasna tego prawdziwego, a nie podającego się zań demiurga) uważał za całkowicie realną. Podobnie rzecz się miała w przypadku wspomnianego Herba Ushera, ziemskiego kolonisty na niewielkiej planecie w układzie gwiezdnym o jakże romantycznej nazwie CY30-CY30B. Tym mocniej, że lokalne bóstwo czczone niegdyś na wzgórzu gdzie wzniesiono jego mieszkalną kopułę wprost zamanifestowało swoją obecność. Nie dość na tym Yah (bo tak brzmi imię tegoż bóstwa) ma wobec niego ściśle skonkretyzowane plany. Podobnie zresztą jak wobec sąsiadującej z nim osadniczki Rybys Rommey, niewiasty trawionej późnym stadium stwardnienia rozsianego. Zwłaszcza, że owo wyjątkowo namolne bóstwo może okazać się czymś więcej niż tylko poślednią nadistotą…

„Bożą inwazję” zwykło się uznawać za drugie ogniwo umownej trylogii Valis. Nieprzypadkowo użyto określenia „umowna” jako, że zarówno „Valis”, opisywana powieść oraz „Transmigracja Timothy’ego Archera” łączy jeden acz istotny motyw – wszechmocnej osobowości (energii?) określanej przezeń wspomnianym skrótem (Vast Active Living Intelligence System czyli po prostu ego). Pierwszy z wspomnianych utworów można śmiało uznać za karkołomną próbę rozwikłania doświadczeń, których Dick doznał na przełomie zimy i wiosny 1974 r. Ogrom otrzymanych (?) wówczas wizji przekonał go (choć nie od razu), iż poprzez bariery wytworzone przez wspomniane złowrogie bóstwo kontakt nawiązał z nim autentyczny Absolut, pokrewny wyobrażeniom faktycznego władcy wszechświata w tradycjach gnozy antiocheńsko-aleksandryjskiej. Stąd „Boża inwazja” może sprawiać wrażenie parafrazy jednego z gnostyckich traktatów. Rzecz jasna w sztafażu przypisanym science fiction, choć bez nabożności wobec technikaliów przejawianej przez cześć „normalnych” autorów tej konwencji. Międzygwiezdne środki transportu czy zaawansowane komunikatory to tylko rekwizyty, nie zaś przysłowiowe clue programu. Zasadnicza problematyka dotyczy bowiem umownego charakteru rzeczywistości, jej rozwarstwienia wywołanego ingerencją szkodliwego demiurga. Tak jak to miało miejsce w traktatach neoplatoników tak i tutaj kluczem do zniwelowania „żelaznego więzienia” (określanego również w powieści mianem „dolnego królestwa”) jest przeniknięcie pierwiastka boskiego poprzez iluzję wytworzoną za sprawą Beliala, samozwańczego władcy kosmosu. Na tle mistycznej, nie wolnej od wizyjności intrygi (znakomicie rozpisana „wędrówka” Emmanuela ku „górnemu królestwu”) nie brakuje bowiem refleksji o człowieczej naturze i ewolucji norm społecznych zmierzającej ku poluzowaniu międzyludzkich więzi. Nade wszystko jednak Dick podejmuje kolejną próbę zgłębienia czym w istocie był ów tajemniczy fenomen, z którym miał on do czynienia we wspomnianym 1974 r. Wśród większości znawców i wielbicieli twórczości Dicka „Boża inwazja” nie cieszy się aż tak znaczną estymą jak chociażby „Valis” czy „Człowiek z Wysokiego Zamku”. Zignorowanie tej powieści byłoby jednak sporym błędem, bo ów utwór zawiera wszystkie najbardziej udane motywy charakterystyczne dla tego pisarza.

Podobnie jak miało to miejsce w przypadku innych wznawianych ostatnimi laty utworów Dicka, również tym razem autorem ilustracji jest Wojciech Siudmak. Ów plastyk,  jeden z nielicznych już niestety „produktów eksportowych” naszej kultury, swymi kompozycjami wielokrotnie zdobił m.in. łamy miesięcznika „Fantastyka” (np. w numerze z maja 1986 r.). Nic w tym zresztą dziwnego, bo przejawiany przezeń styl, określany mianem realizmu fantastycznego, znakomicie sprawdza się w utworach autorów takich jak Frank Herbert czy właśnie Philip K. Dick.

Całość poprzedza przedmowa Mai Lidii Kossakowskiej, której czytelnikom rodzimej fantastyki (a w tym także bywalcom kolejnych edycji Polconu) raczej przedstawiać nie trzeba. Tym jednak, którym twórczość rzeczonej umknęła warto nadmienić, że jest ona autorką m.in. zbioru opowiadań „Obrońcy Królestwa” oraz powieści „Ruda sfora”. Natomiast za przekład odpowiadał Lech Jęczmyk. Na marginesie warto nadmienić, że to właśnie ów zasłużony tłumacz, redaktor i felietonista jako pierwszy określił Philipa K. Dicka mianem „Dostojewskiego literatury science fiction”. Całkowicie zresztą zasadnie, a dowodem jest m.in. niniejsza powieść.

 

Tytuł: „Boża inwazja”

  • Autor: Philip K. Dick
  • Tłumaczenie: Lech Jęczmyk
  • Przedmowa: Maja Lidia Kossakowska
  • Ilustracje: Wojciech Siudmak
  • Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis
  • Data premiery: styczeń 2011 r.
  • Wydanie II poprawione
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 15,5 x 23,5 cm
  • Liczba stron: 312
  • Cena: 47,90 zł

 

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus