Peter Ackroyd „Śmierć króla Artura” - recenzja
Dodane: 16-12-2014 21:16 ()
Od czasu, gdy spisano pierwsze pieśni o legendarnym królu Arturze, minęło wiele wieków. Trudno dziś wyśledzić, kiedy narodziła się ta historia. Wiadomo, że długi czas krążyła w formie ustnej, jako opowieści i pieśni, chętnie śpiewane zarówno przez ludzi prostych, jak i na ucztach arystokratów. Jako pierwszy trud spisania w miarę pełnej historii króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu podjął sir Thomas Malory, będący kimś w rodzaju angielskiego Kmicica. Warchoł i zabijaka, który podobno zaczął pisać swe dzieło w królewskim więzieniu, był zakochany w odchodzącej już bezpowrotnie epoce rycerskiej. Należy być mu za to wdzięcznym, gdyż w ten sposób ocalił dla potomności część legendy. Nie wiemy, jak dużą – być może jest to całość krążących wtedy opowieści, a może tylko ich mały wycinek.
Nowego opracowania jego dzieła podjął się amerykański historyk Peter Ackroyd, który zmienił jego styl i słownictwo na potrzeby współczesnego czytelnika w książce „Śmierć króla Artura”. W czasach, gdy Wielka Brytania dzieliła się na wiele małych królestw, władca jednego z nich, Uter Pendragon, zapałał gwałtowną miłością do żony jednego z innych królów. Czarnoksiężnik Merlin ofiarował się pomóc mu w zdobyciu kobiety, o ile uzyska to, czego zażąda. Z nielegalnego związku narodził się chłopiec, oddany przez maga na wychowanie możnemu rycerzowi. Gdy Artur był już młodzieńcem, Merlin odkrył przed nim jego przeznaczenie i przyszłość, w której miał się on stać najsłynniejszym władcą Anglii, pokonać innych królów i przejąć ich włości. Mimo niechęci wielu możnowładców Artur przejmuje tron i rozpoczyna rządy. Popełnia jednak szereg błędów. Między innymi w chwili zamroczenia pożądaniem płodzi dziecko z przyrodnią siostrą. Tym dzieckiem jest Mordred, który wywrze zgubny wpływ na królestwo Artura....
Legendy arturiańskie wciąż fascynują ludzi, choć na dobrą sprawę nie ma żadnego dowodu, że król Artur i jego rycerze istnieli naprawdę. Wciąż na nowo bada się tę sprawę. Istnieje kilka teorii, jednak z nich głosi nawet, że legendarny król Brytów był w istocie rzymskim legionistą, a jego ukochana Ginewra - przywódczynią jednego z celtyckich plemion. Nakręcono na podstawie tej teorii kasowy film, ale nie ma twardych dowodów na jej poparcie, podobnie jak na poparcie innych. Jakkolwiek było w czasach Artura, dla nas zostały jedynie domysły. Kim był pan Camelotu, jego ojciec, rycerze, czarnoksiężnik Merlin, nie dowiemy się pewnie nigdy.
W czasach, gdy nie było dokumentów pisanych, wszystko łatwo przeradzało się w legendę. Nawet wtedy, gdy istniały już oficjalne zapiski, bywały one zbyt skąpe i wybiórcze, by do dziś dotrwał jasny obraz wydarzeń. Warto przywołać tu choćby przykład Francois Villona. Ledwie sto lat po śmierci tego wielkiego poety personalne aluzje, którymi naszpikowane były jego utwory, stały się zupełnie niezrozumiałe. Jest pewną ironią, że dziś, dzięki pracy historyków i archeologów, możemy je zrozumieć lepiej niż tamci ludzie, którzy wiek po powstaniu „Wielkiego testamentu” już pojmowali ten utwór ledwie piąte przez dziesiąte. Z legendami arturiańskimi mogło być podobnie. Zapewne Malory pominął te z nich, które były dla niego niezrozumiałe, a dodatkowo mogły mieć korzenie w celtyckich wierzeniach. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by odnaleźć w spisanych legendach pierwiastki biblijne – choćby echo historii Uriasza i Batszeby czy rzezi niewiniątek, tym razem w wykonaniu „dobrego i szlachetnego” Artura. Wątki rdzennie celtyckie trzeba było jednak pominąć, choćby ze względu na dużą w XV wieku władzę kościoła nad słowem pisanym.
Malory postarał się spisać wiernie to, co słyszał i co mógł zrozumieć, nie pomijając i nie wygładzając rzeczy niewygodnych. Dowiadujemy się więc za jego pośrednictwem, że król Artur wcale nie był tak sprawiedliwym i dobrym człowiekiem, za jakiego go mieliśmy, choć trzeba wziąć pod uwagę, że żył w bardzo brutalnym świecie. Epoka rycerstwa nie miała prawie nic wspólnego ze sposobem, w jaki dziś pojmujemy rycerskość. Im więcej ludzi ktoś zabił, tym większym był bohaterem, pod warunkiem że wywodził się ze stanu szlacheckiego. A dworność względem dam? I tu nie było tak, jak myślimy. Zgoda kobiety lub jej brak nie miały w kwestiach małżeńskich żadnego znaczenia – tak zwana „dama” była w istocie bezwolnym przedmiotem, bibelotem wręczanym w nagrodę, ewentualnie rozpłodową samicą mającą zapewnić potomka. Uwiedzenie jej, a nawet gwałt, byle tłumaczony „miłością”, uchodził rycerzowi na sucho, a jeśli nie zechciał się potem ożenić, los biednej kobiety był nie do pozazdroszczenia. Nic więc dziwnego, że wyrósłszy w takim świecie król Artur też nie był aniołem. Miał na sumieniu podobny czyn jak król Herod, nie stronił od brutalności, a w wydawanych wyrokach kierował się często jedynie własnym widzimisię. Cenił odwagę tak bardzo, że poza nią nic już nie widział – ani czyjejś zbójeckiej natury, ani okrucieństwa, ani rozwiązłości. Sam zresztą daleki był od ideału, przedstawianego w książkach dla młodzieży i filmach, w tym popularnym serialu „Merlin”. Tytułowy czarownik także nie jest w książce łagodnym i szlachetnym młodzieńcem, a starym już za czasów niemowlęctwa Artura, ponurym magiem, synem samego diabła, realizującym jakiś nie do końca określony plan.
Peter Ackroyd przedstawia nam starą legendę bez upiększeń i bez usuwania niewygodnych fragmentów. Postarał się też zachować nieco archaiczny styl, na tyle tylko uwspółcześniony, żeby lektura nie stanowiła dla współczesnego czytelnika katorgi. Udało mu się to nad podziw dobrze, a oficyna Zysk i S-ka wydała książkę w pięknej, niezwykle eleganckiej oprawie. Doskonale nadaje się zarówno na prezent, jak i do uzupełnienia domowej biblioteki.
Tytuł: „Śmierć króla Artura”
- Autor: Peter Ackroyd
- Język oryginału: angielski
- Przekład: Dorota Guttfeld
- Okładka: miękka, ze skrzydełkami
- Ilość stron: 466
- Rok wydania: 11.2014
- Wydawnictwo: Zysk i Ska
- Cena: 39.90 zł
Dziękujemy Wydawnictwu Zysk i S-ka za przesłanie egzemplarza do recenzji.
comments powered by Disqus