George R.R. Martin „Tuf wędrowiec” - recenzja

Autor: Łukasz Kaszkowiak Redaktor: Motyl

Dodane: 10-12-2014 22:17 ()


Chociaż George Martin święci obecnie triumfy na polu fantasy, to jego dorobek literacki sprzed czasów „Gry o tron” pozostaje w Polsce wciąż niedoceniony. A szkoda, bo ten pisarz stworzył wiele ciekawych dzieł z różnych zakątków fantastyki, jak również był redaktorem interesujących antologii opowiadań. Ostatnio trochę się tego ukazało – mamy już w kraju „Pieśni umierającej ziemi”, pierwszy tom „Dzikich kart”, całość „Retrospektyw” czy „Lodowego smoka”. W kolejce czekają kolejne pozycje, gotowe by uszczknąć kawałek z wielkiego tortu popularności Martina.

Omawiany w tej recenzji „Tuf wędrowiec” wyszedł w USA w 1986 roku. Mieliśmy już w Polsce jedno wydanie w 1998 roku (z paskudną okładką!), a teraz wyszło wznowienie w tym samym tłumaczeniu Arkadiusza Nakoniecznika. Zbiór składa się z siedmiu opowiadań: pierwsze zostało opublikowane już w 1976 (w wydaniu książkowym zostało poszerzone i zmienione), ostatnie – w 1985 roku, wszystkie zaś miały swój debiut w czasopismach. Wewnętrzna chronologia cyklu nie odpowiada datom wydań poszczególnych opowiadań, dlatego podczas lektury można odczuć różnicę w sposobie narracji, stylu i kreacji głównego bohatera. Z tego też powodu środkowa część cyklu odstaje nieco poziomem oraz klimatem od początkowych opowiadań, niemniej nie jest to różnica na tyle duża, by rzutowało to negatywnie na całość zbioru.

Haviland Tuf, bo tak brzmi jego pełne nazwisko, jest początkowo ubogim kupcem, którego cały majątek to stary statek kupiecki, bezwartościowy ładunek w luku bagażowym oraz dwa koty. Przypomina on dwumetrowego i bladego Herkulesa Poirota wyposażonego w inteligencję oraz moralność Stalowego Szczura z książek Harry’ego Harrisona. Lubi zjeść dobry, obfity wegetariańskimi posiłek, jeszcze lepiej wypić, a od kontaktu z ludźmi, zwłaszcza fizycznego, woli swoje koty, których w trakcie opowieści będzie przybywać. W kontaktach z przedstawicielami własnego gatunku jest niezwykle uprzejmy, ale jednocześnie emocjonalnie niezaangażowany. Lubuje się w niezwykle rozbudowanych, lecz logicznych wypowiedziach, tworzonych za pomocą możliwie obiektywnego języka. Jego emocjonalna strona zaznacza się dopiero w kontaktach z kotami, których zresztą nie raczy rozbudowanymi tyradami. W trakcie trzech powiązanych opowiadań, stanowiących oś dla wydarzeń w zbiorze, poznamy również jego relacje z jedyną ludzką przyjaciółką, prawie stuletnią, energiczną Tolly Mune, zarządczynią portu kosmicznego. Obraz tej przyjaźni jest bardzo ciekawy, a Martin pozwala nam się jej przyjrzeć z różnych stron. Obowiązkowo zostaje również poruszony, zresztą bardzo przewrotnie, wątek granicy między przyjaźnią i miłością.

O ile pierwsze z opowiadań to zabawna historia przygodowa pełna zwrotów akcji, humoru i laserów, wszystkie pozostałe będą w różny sposób dotykać problemu omnipotencji i płynących z tego konsekwencji etycznych. Tuf stosunkowo szybko z kupca przemieni się w samozwańczego inżyniera ekologa, jedyną osobę w galaktyce, która może modyfikować warunki naturalne dowolnej planety. Rozpoczyna on swoją misję jako rodzaj współczującego anioła, wolnego od ludzkich namiętności, który potrafi znaleźć złoty środek w rozwiązywaniu problemów ekologicznych napotkanych planet, nie ulegając jednocześnie zepsuciu przez posiadaną władzę.

Wszechświat, który przyjdzie mu zwiedzić, jest bardzo barwny i kiczowaty w stylu lat osiemdziesiątych. Miesza się w nim wszystko to, co fantastyka dała nam przez te wszystkie lata w sposób, który możemy rozpoznać w komiksach publikowanych w czasopismach takich jak „Heavy Metal” lub „Epic”. W sumie przypomina to świat „Star Trek”, ale z większą ilością brudu, plastiku, kolorów i tapirowanych fryzur.

Martin w pewnym momencie zacznie kwestionować postępowanie swojego bohatera, jednak w gestii czytelnika pozostaje rozsądzenie, kim jest i czym się stał Haviland Tuf. Dzięki mocnemu zakończeniu główny bohater zapisze się nam w pamięci jako postać zdecydowanie bardziej niejednoznaczna, niż blady grubasek z hodowlą kotów.

Z jednej strony „Tuf wędrowiec” jest mocno zakorzeniony w złotym wieku science fiction, z drugiej jednak Martin wprowadza modyfikacje do znanych motywów, które nawet dzisiaj wydają się świeże. Niestety, zbiór mimo wszystko pozostaje zaskakująco konserwatywny co owocuje pewną powtarzalnością oraz, na pewnym etapie, powtarzalnością. Wątek etyczno-religijny zostaje zasygnalizowany dość późno i w mojej opinii nie otrzymał należytego rozwinięcia. Co prawda motywy biblijne są obecne chociażby w tytułach, ale autor zaczyna je traktować na poważnie dopiero od „Dziesiątej plagi”, siódmego z dziewięciu opowiadań. Ostatnia z historii rekompensuje ten niedostatek, ale tylko częściowo.

„Tuf wędrowiec” mógłby być czymś więcej, ale pozostaje tylko i wyłącznie inteligentną rozrywką. Szkoda, bo materiał daje potencjał na znacznie więcej. Niemniej, wciąż jest to zbiór dobry, nawet bardzo dobry.

 

Tytuł: "Tuf wędrowiec"

  • Autor: George R.R. Martin
  • Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
  • Wydawnictwo: Zysk i S-ka
  • Liczba stron: 460
  • Format: 140 x 205 mm
  • Oprawa: miękka
  • Data wydania: 09.2014
  • Cena: 39,90 zł

 

  Dziękujemy Wydawnictwu Zysk i S-ka za przesłanie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus