"Interstellar" - recenzja
Dodane: 10-11-2014 09:00 ()
„Interstellar” z założenia jest szalenie ambitnym filmem, w którym Christopher Nolan chciałby jednocześnie popisać się autorską wizją, nawiązać do największych klasyków pokroju Stanleya Kubricka, a przy tym pozostać w obrębie szeroko pojętego kina rozrywkowego dla mas. Inna rzecz, że choć uchodzi za jednego z nielicznych wysokobudżetowych twórców, którzy mogą sobie pozwolić w Hollywood na realizowanie filmów według własnych pomysłów, to nadal pozostaje uzależniony od producentów i biznesmenów oczekujących przede wszystkim wysokich wyników w box office. Swoboda Nolana jest ogromna w stosunku do innych reżyserów (pogrążonych w pracy nad kolejnymi ekranizacjami, remake’ami czy kontynuacjami), ale mimo to nie jest nieograniczona. I dopóki Nolan będzie robił filmy „pomiędzy”, jego dialog z artystami będzie przypominał rozmowę gimnazjalisty z profesorem.
Już zbyt długie wprowadzenie dokładnie określa film Nolana. Świat stoi na skraju zagłady, choć umiera spokojnie, bez krzyku, bez chaosu. Wieloletnie susze i zaraza doprowadzają do wzrastającego głodu. Ta dekadencka wizja jest znakomitym punktem wyjścia do rozważań o kondycji współczesnego konsumpcyjnego społeczeństwa – fantastycznie przedstawił to Alfonso Cuarón w „Ludzkich dzieciach”. Nolan tymczasem wiruje pomiędzy dramatem obyczajowym (główny bohater – były pilot – ma zostawić dwójkę dzieci, by wyruszyć w kosmiczną podróż mogącą uratować ludzkość), a przekombinowanym science-fiction, którego liczne zawiłości niekiedy wyjaśniane są banałami lub zwyczajnym „bo tak i już” scenarzystów. Strona obyczajowa szyta jest grubymi melodramatycznymi nićmi i naszpikowana papierowymi dialogami wypowiadanymi z największym pietyzmem. Zaś strona oparta na akcji i fantastyce kuleje od fabularnych mielizn, niedopowiedzeń i błędów logicznych. Nolan idzie jednak w zaparte. Poszukiwanie nadziei na tle tego dekadentyzmu już samo w sobie stanowi materiał na poruszające kino, nie wolno go zabijać banalnym gadaniem o miłości, mogącej pokonać wszelkie przeciwności.
To, co najbardziej podoba mi się w najnowszym filmie Nolana, to stawianie bohaterów w skrajnych sytuacjach, zarzucanie ich moralnymi dylematami, angażowanie ich w tę historię, zmuszając do podejmowania decyzji, z jakimi żaden widz nigdy nie chciałby się zmierzyć. Czy można myśleć o sobie i swoich bliskich, gdy gra idzie o najwyższą stawkę: przetrwanie ludzkości? Czy ważniejszy jest człowiek, jako gatunek, czy człowieczeństwo? To się na ekranie przeżywa wraz z bohaterami. W tej kwestii emocje, mimo że znaczone przesadnym patosem i sentymentalizmem, są autentyczne i przejmujące. Bohaterowie popełniają błędy, dokonują nieodpowiednich wyborów, których skutki są nieodwracalne. Nieubłaganie pędzący czas nie pozwala na chwilę namysłu, nie pozwala się wahać. Nolan regularnie rzuca postaciom kłody pod nogi, przytłacza ich ogromem konsekwencji. Na tej płaszczyźnie jest zwycięski – udaje mu się sięgnąć głęboko pod płaszczyk rozrywkowego kina. Nolan sprawia, że widz zadaje sobie to niepokojące pytanie: co ja bym zrobił na ich miejscu? Szkoda jedynie, że reżyser robi to tak pretensjonalnie. Ociekające kiczem dialogi, w tym wzniosłe przemowy Michaela Caine’a, z czasem zaczynają przyprawiać o mdłości. Do tego nieugięte, bohaterskie postawy protagonistów, mierzone wielkością czynów, gestów i słów. Rzucający sucharami robot nie wystarczy, by odciążyć tę produkcję.
Główny bohater grany przez Matthew McConaugheya to bohater cierpiący, kierowany wyższymi pobudkami. Poświęcanie się jest wpisane w jego los i gotów jest zrobić wszystko, aby w zgodzie ze swoim sumieniem i kodeksem moralnym, zgarnąć całą pulę. Nie jest jednak nieomylny, a zewsząd sypią się na niego słowa pretensji i żalu. Postać jednowymiarowa, jak wszystkie inne w tym filmie, ale McConaughey jako jedyny potrafi ze swojego wyidealizowanego bohatera wykrzesać coś więcej. Potrafi sprawić, że widz podąży za nim choćby w głąb czarnej dziury, poza horyzont świata. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o pozostałych. Anne Hathaway, David Gyasi czy Matt Damon to chodzące pomniki wygłaszające swoje dialogi niczym uroczysty apel. Z kolei Michael Caine tworzy autoparodię swoich postaci z innych filmów Nolana. To przykre, że u reżysera, który słynął z tego, że bardzo umiejętnie prowadził aktorów, taka obsada zostaje dosłownie stłamszona. A przecież mamy tu jeszcze chociażby utalentowanych Jessicę Chastain i Caseya Afflecka.
Niespodziewanie można wreszcie pochwalić Hansa Zimmera, który u Nolana stworzył oryginalny motyw muzyczny pierwszy raz od czasów „Mrocznego Rycerza”. Jego muzyka, choć miejscami monotonna, znakomicie komponuje się ze stroną wizualną produkcji, podkreśla jej epickość, a miejscami – gdy jest to potrzebne – przerywa tę przerażającą ciszę kosmosu. Trzeba przyznać, że „Interstellar” to prawdziwa uczta dla oczu.
Najnowszy film Christophera Nolana to najambitniejszy i niestety najgorszy obraz w jego dorobku. Wielkie chęci nie wystarczą, jeśli ogromny potencjał niszczony jest przez wady, które takiemu reżyserowi nawet nie przystoją. Scenariusz leży tutaj niemal na każdej płaszczyźnie: począwszy od przedstawienia postaci, przez drętwe dialogi oraz nagromadzenie kiczu, a na fabularnych skrótach, lukach i nielogicznościach skończywszy. Produkcję ratuje absolutnie perfekcyjna warstwa audio-wizualna oraz niezaprzeczalny talent reżysera do trzymania widza w napięciu, nawet jeśli ten nie jest w stanie kupić oglądanej historii. „Interstellar” to największe rozczarowanie roku.
Tytuł: "Interstellar"
Reżyseria: Christopher Nolan
Scenariusz: Christopher Nolan, Jonathan Nolan
Obsada:
- Matthew McConaughey
- Anne Hathaway
- Jessica Chastain
- Michael Caine
- John Lithgow
- Wes Bentley
- Matt Damon
- Topher Grace
- Casey Affleck
- Ellen Burstyn
- David Gyasi
- David Oyelowo
Muzyka: Hans Zimmer
Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
Montaż: Lee Smith
Scenografia: Nathan Crowley
Kostiumy: Mary Zophres
Czas trwania: 168 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji
comments powered by Disqus