George R.R. Martin "Światło się mroczy" - recenzja

Autor: Argante Redaktor: Motyl

Dodane: 09-09-2014 13:30 ()


Dawno, dawno temu – czyli w 1975 r. – George R. R. Martin zdobył nagrodę Hugo za opowiadanie „A Song for Lya”, historię miłosną rozgrywającą się w scenerii science fiction pomiędzy dwójką postaci noszącą imiona Lyanna i Robb. Choć imiona te znane są każdemu czytelnikowi „Gry o Tron”, nazwisko żadnego z bohaterów opowiadania nie brzmiało „Stark” – rzecz działa się w świecie podróży międzyplanetarnych i mocy psionicznych, pełnego ras i kultur rozwijających się w różnych punktach alternatywnego kosmosu. Osią opowiadania, przełożonego na polski jako „Pieśń dla Lyanny”, były przemiany, jakim relacja dwojga głównych bohaterów uległa w obliczu spotkania z kulturą i religią wywodzącą się z innej planety. To samo można powiedzieć o powieści „Światło się mroczy”, która z „Pieśnią dla Lyanny” dzieli również samo uniwersum, znacznie mniej znane niż świat „Pieśni Lodu i Ognia”, lecz na fali jej popularności stopniowo powracające do świadomości czytelników. To dobrze, bo uniwersum to zupełnie nie wstydzi się czegoś, co rzadko uwypuklają opowieści rodem z Westeros, a co we współczesnej fantastyce występuje głównie przemieszane z miękkim cynizmem New Weird – poezji i melancholii.

Jeśli chodzi o poezję, pojawia się ona już w tytule powieści: „Światło się mroczy” („Dying of the Light”) to cytat z jednego z najbardziej znanych wierszy Dylana Thomasa – „Do Not Go Gently” – w przekładzie Stanisława Barańczaka. „Mroczenie się światła” to u Thomasa śmierć, przedstawiona jako powolne odchodzenie w nicość; poeta prosi w wierszu swego ojca, żeby do końca nie godził się na swą własną śmierć, w pełni realizując w ten sposób swoje człowieczeństwo. W powieści Martina antycypacja końca jest wszechobecna: rzecz dzieje się na planecie Worlorn (nazwa wyraźnie przywodząca na myśl słowo „forlorn” – „samotny, opuszczony, beznadziejny”), pełnej miast opuszczonych przez mieszkańców podczas dawnych wojen i zamieszkanej tylko przez nielicznych, półdzikich niedobitków. Wyrafinowana technologia służąca opustoszałym siedzibom powoli przestaje spełniać swe zadanie, a ruiny i otaczające je lasy przejmują spadkobiercy kultury, którą także ma już czasy świetności za sobą: Kavalarowie, potomkowie wojowniczych mieszkańców planety zwanej Dumnym Kavalaanem (w ich kulturze można doszukiwać się podobieństw do Dothraków ze świata Westeros). Historyk zgłębiający początki dziejów Kavalaanu i jednocześnie doskonały wojownik Jaan Vikary próbuje przekonać swych pobratymców, że niektóre z ich tradycji, jak krwawy kodeks honorowy czy traktowanie kobiet jako własności mężczyzn, są skutkiem przypadkowych historycznych uwarunkowań i powinny zostać porzucone; niektóre z kavalarskich społeczności rzeczywiście przyjmują nowe formy postępowania, bardziej odpowiadające współczesności, lecz inne trwają przy dawnych zwyczajach, zgodnie z imperatywem Thomasa za wszelką cenę starając się podtrzymać w istnieniu odchodzącą w przeszłość kulturę.

Perspektywa nieodwracalnego końca czegoś, co najważniejsze, towarzyszy także stale głównym bohaterom powieści. Dirk t’Larien, którego oczami czytelnik śledzi wydarzenia od początku do końca, wyrusza na Worlorn, gdy odbiera przesyłkę - szeptoklejnot – kamień, na którym przy użyciu zaawansowanej technologii zapisano emocje towarzyszące jego wytrawieniu – wytworzony kiedyś przez niego i jego dawną ukochaną, Gwen Delvano. Pamiętając o obietnicy, że to z nich, które otrzyma kamień, natychmiast przybędzie do drugiego, Dirk odnajduje Gwen, pracującą na Worlornie jako ekolog i zdziwioną jego przybyciem. Ku zawodowi Dirka, towarzyszy jej nie tylko irytujący przyjaciel z pacyfistycznej planety Kimdiss, ale też dwóch Kavalarów, z których każdy jest dla drugiego teynem, co znaczy, że tworzą parę mężczyzn związanych uświęconą więzią, najmocniejszą, jaka znana jest w kavalarskiej kulturze. Dla jednego z nich Gwen jest betheyn, kobietą, która do niego należy i której strzeże; oznacza to, że jest pod ochroną obu teynów, obu winna jest posłuszeństwo i z obydwoma dzieli łoże, nie będąc, jak większość kavalarskich kobiet, dostępna seksualnie dla każdego wojownika. Dirk widzi cierpienie Gwen, która czuje się upokorzona regułami kavalarskiej tradycji, wymuszanymi na niej przez Garse’a, konserwatywnego towarzysza jej ukochanego; ten ostatni to rozdarty między wyrafinowaną kulturą zaawansowanej naukowo planety Avalon a brutalnym kavalarskim kodeksem Jaan Vikary. Kiedy t’Larien niechcący popada w konflikt z dwoma innymi kavalarskimi wojownikami z Worlornu, którzy wyzywają go na tradycyjny pojedynek, zaczyna zdawać sobie sprawę, że jego przyszłość jest ściśle powiązana z rolą, którą odgrywa w stosunku do tego dziwnego trójkąta, a która determinowana jest jego wspólną z Gwen przeszłością. Każdy z bohaterów musi poradzić sobie z nadejściem kresu niosącym konieczność wyboru. W przypadku Gwen jest to kres życia, do którego przywykła, u Garse’a i Jaana – kavalarskiej kultury w jej dotychczasowej formie, a u Dirka – uczucia Gwen i być może jego własnego życia: koniec końców, każde z nich musi samo zdecydować, jak odpowie na mroczenie się światła.

Powieść mówi zatem przede wszystkim o relacjach między ludźmi i relacji między ludźmi a przeszłością. Dla wielu miłośników science fiction (jak wynika z blurbu – łącznie z Rogerem Zelaznym) wystarczy to, by orzec, że książka Martina to space opera. Podobnie jak „Pieśń dla Lyanny”, zdecydowanie jest to soft SF – technologie, którymi posługują się bohaterowie, nie mają żadnego znaczenia dla fabuły, napędzanej różnicami kulturowymi między spotykającymi się cywilizacjami – ale jak na space operę bardzo niewiele tu podróży i przygód; nawet wątek konfliktu spowodowanego posądzeniem Dirka o próbę kradzieży zaczyna się stosunkowo późno i dopiero pod koniec książki skutkuje pogonią i walką. Trafniejsze byłoby może określenie tej powieści jako science fiction obyczajowego: obyczaj pełni tu niemal rolę odrębnego bohatera. Od tradycji space operowej dzieli „Światło się mroczy” także dość poważny temat znaczenia przeszłości, tak jednostki, jak całych planet i społeczeństw (temat ten rzuca się w oczy już w dedykacji: „Dla Rachel, która mnie kiedyś kochała”). Czasami, zdaje się mówić Martin, lepiej jest odrzucić to, co minęło, wychodząc naprzeciw zmianom – czasem jednak przeszłość mieści w sobie to, co najistotniejsze i od czego nie można się odwrócić, a bardzo trudno jest rozstrzygnąć, z którą z tych sytuacji mamy do czynienia.

Trudno powiedzieć, czy spowodowane jest to właśnie istotną rolą, jaką w powieści odgrywa przemijanie, ale w „Świetle…” sławny bunt Martina przeciw tradycji tolkienowskiej zupełnie nie rzuca się w oczy. Realizm znany z „Pieśni Lodu i Ognia” jest tu zupełnie nieobecny – wszystkie wydarzenia podporządkowane są w widoczny sposób pełniącemu rolę klamry ogólnemu zamysłowi, a poza garstką głównych aktorów i ich antagonistów nie pojawiają się żadne postacie. Historia Dirka, Jaana i Gwen opowiedziana jest w melancholijnym, nieco teatralnym nastroju – bohaterowie albo w samotności rozważają swoje decyzje, albo o nich dyskutują, a wszystkie „sceny akcji” pełnią rolę przerywników skłaniających ich do wejścia na scenę, a później zejścia z niej w odpowiednim momencie. Wszyscy prócz Dirka, przeżywającego bardzo realistyczne lęki i wątpliwości, skonstruowani są wokół archetypów: Garse to klasyczny barbarzyńca, Gwen – jedyna w powieści kobieta – jest przede wszystkim obiektem uczuć otaczających ją mężczyzn, a Jaan jest podniesionym do kwadratu „szlachetnym dzikusem”, może niezamierzenie przedstawionym przez Martina jako chodząca doskonałość. Nie przeszkadza to Garse’owi zaskakiwać czytelnika swymi decyzjami, a Gwen – mieć wielowymiarowych problemów z tożsamością, wiarygodnych i dających się odczytać jako niejednoznaczny komentarz społeczny; miejscami uderza także portret Jaana, Winnetou w wersji SF, świadomie balansującego w życiu codziennym między dwiema skonfliktowanymi cywilizacjami. Z lirycznym tonem książki współgra także niejasne i częściowo niespodziewane zakończenie, pasujące do przekazu o nierozstrzygalności konfliktu między przeszłością a teraźniejszością, lecz kontrastujące z melodramatyczną resztą fabuły.

Łatwo byłoby podsumować, że „Światło się mroczy” można polecić wszystkim miłośnikom George’a R. R. Martina, ale lepiej zastrzec: tym, którzy znają autora raczej z powieści rozgrywających się w Westeros, książka może nie przypaść do gustu – to jednak zupełnie inny Martin, bliższy „Pieśni dla Lyanny” czy nawet „Piaseczników” niż „Pieśni Lodu i Ognia”. Nie znaczy to, że jest to Martin gorszy czy mniej ciekawy. Na miejsce odpoczynku od zgiełku Królewskiej Przystani warto wybrać cichy, opustoszały Worlorn, kosztując fantastyki, jaką dziś pisze się rzadko: pod wieloma względami bardzo tradycyjnej, ale pozbawionej klisz, lekkiej, a jednocześnie zupełnie nie młodzieżowej.

 

Tytuł: "Światło się mroczy"

  • Autor: George R.R. Martin
  • Wydawnictwo: Zysk i S-ka
  • Data wydania: 2014
  • Wydanie: 2
  • Liczba stron: 394
  • Format: 145 x 205 mm
  • Oprawa: miękka
  • ISBN: 9788377851876
  • Cena: 35 zł

 

 Dziękujemy Wydawnictwu Zysk i S-ka za przesłanie egzemplarza do recenzji.

 


comments powered by Disqus