Guillermo del Toro, Chuck Hogan „Wirus” - recenzja

Autor: Marcin Waincetel Redaktor: Motyl

Dodane: 03-09-2014 21:11 ()


Wampiry, owe słynne i krwiożercze niegdyś bestie, zwyczajnie spowszedniały, a ich charakterystyczne kły stanowią dziś częściej symbol erotyzmu niż znak grozy. Upiorna epidemia, z którą mamy do czynienia w „Wirusie”, pierwszej części trylogii Guillermo del Toro i Chucka Hogana, jest natomiast ciekawą (oby skuteczną) receptą na przywrócenie blasku stworom skąpanym w kałuży krwi, nie zaś pretensjonalnym morzu uczuć.

Powieść meksykańsko-amerykańskiego duetu może być traktowana jako hołd dla klasycznych motywów spisanych niegdyś przez Brama Stokera w „Draculi”. Nie jest to jednak bezpośrednia kalka, a inspiracja żywotnymi elementami z tradycji ludowej. Starożytne zło, łowcy potworów, a także specyficzne zdolności wampirów są bowiem odpowiednio zmodyfikowane pod kątem współczesności. Miejsce krucyfiksu zajął więc ultrafiolet, natomiast religijna osnowa została zastąpiona przez naukowe rozważania. Pod pewnymi względami „Wirusowi” bliżej jest do postapokalipsy zombie niźli powieści gotyckiej, choć nadnaturalny pierwiastek wciąż doskonale oddaje ludzki lęk przed nieznanym.

Legenda opowiedziana przez babkę Abrahama Setrakiana, późniejszego znawcę i łowcę krwiopijców, stanowi dla nas punkt wyjścia do poznania genezy potworów, a także sam prolog książki. W nim też, za sprawą dobrze znanego szlaku, twórcy zdecydowali się zaprowadzić nas do Rumunii, gdzieś w okolice osławionej wyżyny transylwańskiej. Tam właśnie dowiemy się, że niejaki Józef Sardu, potomek polskiego szlachcica, wiele wieków wcześniej spotkał się z pradawnym złem zamieszkującym dzikie rejony wschodniej Europy. Złem, które uaktywniając się ponownie w XXI wieku może zagrozić przetrwaniu całej ludzkości.

Takie wprowadzenie może nam sugerować, jakoby dziecięca wyobraźnia Abrahama zmaksymalizowała przerażający wydźwięk opowieści. O prawdziwości podania zaświadczą jednak wiele dekad później zwłoki przewożone na pokładzie samolotu pasażerskiego do Nowego Jorku. Władze obawiające się epidemii wzywają oddział żołnierzy, a także lekarzy specjalistów na czele z głównym bohaterem, Ephraimem Goodweatherem. W tym czasie sędziwy Setrakian doskonale zdaje sobie sprawę, że europejski demon powrócił... Potwierdzeniem domysłów są zagadkowe deformacje zachodzące w ciałach ofiar i wyjątkowe zjawisko okultacji.

Zderzenie nauki i mistycyzmu, będące fundamentem powieści, uwidocznione jest najmocniej poprzez relację panującą między Goodweatherem a Setrakianem. Niedługo trzeba nam czekać, aby zdroworozsądkowy osąd doktora został zastąpiony przez wiarę w niesamowitość zdarzeń, bo choć wirusem faktycznie można byłoby nazwać przemianę pasażerów, to już jego samo źródło zdecydowanie odsyła do tematyki związanej z wampiryzmem. Sama stylistyka, sposób prezentowania potworów wiąże nas z makabrycznymi przedstawieniami postaci łysiejących, bladych, których śmiertelną bronią nie są już kły, a jadowite żądła sięjące postrach wśród mieszkańców metropolii.

Niestety „Wirus” posiada jednak również fragmenty niezbyt przekonywujące. Bohaterowie nadzwyczaj łatwo przechodzą do porządku, nomen omen, dziennego, po początkowych incydentach z udziałem wampirów. To zupełnie tak, jakby podania i legendy były dla nas czymś z gruntu prawdziwym. Razi także nadmiar postaci drugoplanowych, z nic nie wznoszącymi wątkami obyczajowymi. Z drugiej strony ciekawym pomysłem było wpisanie samej historii w realia wielkomiejskie, w których powinniśmy czuć się bezpieczni. Naturalny porządek zostaje jednak szybko zmącony przykuwając tym samym czytelniczą uwagę.

Wspólne dzieło del Toro i Hogana pierwotnie było pomyślane jako scenariusz pod serial, nie powinien dziwić zatem wielowątkowy sposób prowadzenia akcji. Co interesujące, narracja zmienia się w zależności od bohaterów. Czasami jest to emocjonalny opis widziany z perspektywy dziecka, innym razem chłodna analiza problemu doktora zajmującego się epidemiologią, a na końcu przepełniona niesamowitością wizja słowiańskich podań o strzygach, ludziach, którzy po przemianie w upiory wracają do domów, po to aby zarazić swoich najbliższych. Warto odnotować, że literacka materia faktycznie posłużyła za ekranizację emitowanego obecnie widowiska telewizyjnego.

Najbardziej frapującym akcentem całości jest postać Abraham Setriakana. Stary profesor jest pośrednikiem pomiędzy tym, co realne, a tym co nieprawdopodobne. Za pomocą łowcy wampirów dokonuje się także sama ekspozycja świata – poznanie tajemnic głównego Nosferatu, sposobu działania epidemii. Z kolei Ephraim Goodweather był zapewne pomyślany jako postać najbliższa czytelnikowi – racjonalna, pewna siebie, podchodząca z dystansem do wszelkich przejawów niesamowitości. W dalszych odsłonach cyklu wiele można sobie obiecać po najbardziej enigmatycznej z postaci, Eldrithu Palmerze, milionerze dążącym do pozyskania nieśmiertelności, który za cenę życia wiecznego jest w stanie doprowadzić do apokalipsy swoich współbraci.

Nastrojowość, dreszczyk adrenaliny, popkulturowe nawiązania. „Wirus” stanowi udany przykład lektury czerpiącej z tradycyjnych wyobrażeń o krwiopijcach, przefiltrowanych jednak przez makabrę i wrażliwość Del Toro. Sensacyjna intryga powiązana z odkryciem natury epidemii może być zaś wiązana z literackim warsztatem Hogana. Efektem połączenia obyczajowych fragmentów znanych z naszej codzienności wraz z demonizmem, klątwą, słowem – elementem nadprzyrodzonym –  jest satysfakcjonująca pierwsza część wampirzej trylogii.

 

Tytuł: "Wirus"

  • Autor: Guillermo del Toro, Chuck Hogan
  • Wydawnictwo: Zysk i S-ka
  • Seria wydawnicza: Chimaera
  • Tłumaczenie: Anna Klingofer
  • Miejsce wydania: Poznań
  • Data wydania: lipiec 2014
  • Liczba stron: 560
  • Format: 135x205 mm
  • Oprawa: miękka ze skrzydełkami
  • Wydanie: I
  • Cena: 39,90 zł

 

 Dziękujemy Wydawnictwu Zysk i S-ka za przesłanie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus