„Kapitan Ameryka”: „Zimowy żołnierz” - recenzja
Dodane: 29-03-2014 22:58 ()
Nigdy nie byłem zagorzałym miłośnikiem postaci Kapitana Ameryki. Zawsze uważałem jednak, że jego przygody cieszyć się będą niesłabnącą popularnością w kraju, którego flagę Steve Rogers nosi na piersi, i za który mógłby z powodzeniem oddać swoje życie. W czasie całkowitej dominacji TM-Semic na komiksowym rynku w Polsce – perypetie Capa jedynie w szczątkowej ilości zagościły w ofercie oficyny dowodzonej przez Marcina Rusteckiego, zatem nie było nam dane mocniej zagłębić się w jedną z ikon Domu Pomysłów.
Siłą rzeczy 95-letni weteran drugiej wojny światowej musiał zagościć w filmowym uniwersum Marvela z kilku powodów – jest jego nieodłącznym składnikiem i nikt nie wyobrażałby sobie Avengers bez ich lidera. Pierwszy film pokazał, że z tak mocno archetypicznego bohatera można wykrzesać drzemiący w nim potencjał. Joe Johnston w „Pierwszym starciu” lawirował między kinem przygodowym, akcją i humorem. Przed kontynuacją poprzeczka została jednak znacznie podwyższona – okres drugiej wojny zastąpiono współczesnością, dokonano też roszady na fotelu reżyserskim. Jak te zmiany wpłynęły na kontynuację przygód Capa? Jeżeli ktoś kiedyś powiedziałby mi, że nie można nakręcić porządnego filmu o Kapitanie Ameryce, pewnie przyznałbym tej osobie rację. Dziś wiem, że bardzo bym się pomylił. Druga odsłona serii, luźno bazująca na komiksie Eda Brubakera „Zimowy żołnierz” to rasowy thriller szpiegowski, political-fiction z elementami kina superbohaterskiego.
Po odparciu inwazji kosmitów Steve wspiera Tarczę w każdej akcji o podwyższonym ryzyku. Dla organizacji mającej nie zawsze czyste intencje z jednej strony jest wartościowym żołnierzem, z drugiej niezwykle bolącym wrzodem na pewnej części ciała. Steve wydaje się hołdować wartościom i ideałom wpajanym mu w zamierzchłych czasach, które obecnie dla światowych liderów są jedynie wytartymi frazesami, w myśl których nasi dziadowie oddawali życie. Prywatnie pozostaje samotnikiem, starając się nadgonić stracony czas, a także zrozumieć olbrzymie zmiany, jakie zaszły podczas jego długiej nieobecności. Próby swatania go przez Czarną Wdowę wywołują raczej komiczny efekt, niemniej pierwszy raz, w celuloidowym uniwersum Marvela udało się ukształtować osobiste relacje między Natashą i Steve'em, przy czym postać rosyjskiej agentki została pozytywnie rozbudowana, stanowiąc coś więcej niż tylko miły dla oka dodatek.
Główna intryga to scenariusz przypominający jedną z misji Bourne’a odpowiednio osadzony w realiach konsekwentnie budowanego przez Marvela filmowego świata herosów. Porwany przez piratów statek Tarczy okazuje się punktem zapalnym do rozwoju wydarzeń, które nie tylko zmienią wizerunek stojącej na straży wolności organizacji, ale też każe odpowiedzieć sobie na pytanie, czy moloch jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwo światu. Cytując za Kapitanem – działalność agencji z wolnością ma niewiele wspólnego, a jej głównym narzędziem do utrzymania pokoju jest wywołanie powszechnego strachu przed bronią masowej zagłady. Zamach na Fury’ego, bezkompromisowe środki wprowadzone przez Alexandre’a Pierce’a oraz nowy niebezpieczny przeciwnik – to tylko część kłopotów, które lawinowo spadają na głowę Steve’a.
Bracia Russo nie popełnili tego błędu, co Jon Favreau w drugiej części „Iron Mana”, a mianowicie nie podporządkowali swojego dzieła machinie zwanej Avengers. Pojawiające się nawiązania wprowadzają subtelnie, nie przysłaniając przygód tytułowego bohatera. Reżyserski duet czerpie wątki z poprzednich odsłon, udanie komponując je z fabułą „Zimowego żołnierza”. Efekt jest aż nadto zadowalający. Obraz trzyma w napięciu do ostatnich chwil. Doskonały manewr pozwalający skusić nowych odbiorców. Dla sensacyjnych przygód Kapitana Ameryki superbohaterski sztafaż jest jedynie dekoracją, która jedynie przypomina o charakterze głównej postaci. Scenarzyści udowodnili, że siłą historii nie musi być ciąg niekończących się pirotechnicznych wybuchów i wydumanych efektów specjalnych. Oczywiście nie pominięto fajerwerków w „Zimowy żołnierzu”, ale ograniczono je do minimum – w sam raz na mocny finał.
Chris Evan w pełni zasymilował się z graną postacią, Kapitan w jego wykonaniu nabrał większej pewności siebie, przykuwając uwagę nie tylko w scenach konfrontacyjnych. Budowanie fabuły opartej na relacjach między Capem a Czarną Wdową zaowocowało rozwojem obydwu postaci, przy czym Johansson nareszcie zaczęła grać na swoim normalnym poziomie. Trio bohaterów uzupełnił Anthony Mackie, który z powodzeniem wcielił się w Sama Wilsona, czyli komiksowego Falcona (w filmie bez ponadnaturalnych zdolności i z nowoczesnym sprzętem). Cieszy również występ zasłużonego Roberta Redforda, który w latach swej młodości był przymierzany do roli pierwszego Mściciela. Dla marvelomaniaków autorzy przygotowali masę smaczków. Wspomnienie o Stephenie Strange’u należy odczytywać, jako przymiarkę do jego solowych przygód. To samo tyczy się postaci Bruce’a Bannera. W obrazie nie zabrakło poślednich przeciwników jak Batroc czy Crossbones, kolejnego cameo Stana Lee czy wielkiej miłości Capa – Sharon Carter. Tradycyjnie też możecie się spodziewać dwóch scen po napisach, które zaostrzają apetyt przed nadejściem Ultrona.
„Zimowy żołnierz” to solidne kino, w moim odczuciu zdecydowanie lepsze niż baśniowe przygody Thora czy przekomiczne wybryki Iron Mana w trzeciej części serii. Przemyślanie skomponowane z delikatnym zaznaczeniem, że niektóre wątki czy postaci doczekają się comebacku w zwieńczeniu trylogii, którą Marvel zapowiedział na maj 2016 r. Z reżyserskim duetem na pokładzie nie może się nie udać. Gorąco polecam.
9/10
Tytuł: "Kapitan Ameryka": "Zimowy żołnierz"
Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Stephen McFeely, Christopher Markus
Na podstawie komiksu Jacka Kirby'ego i Joe Simona
Obsada:
- Chris Evans
- Scarlett Johansson
- Anthony Mackie
- Frank Grillo
- Hayley Atwell
- Sebastian Stan
- Robert Redford
- Samuel L. Jaskson
- Georges St. Pierre
- Toby Jones
Muzyka: Henry Jackman
Zdjęcia: Trent Opaloch
Montaż: Jeffrey Ford
Scenografia: Peter Wenham
Kostiumy: Judianna Makovsky
Czas trwania: 136 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus