"Jack Ryan: Teoria chaosu" - recenzja
Dodane: 08-02-2014 16:47 ()
Mimo że od upadku komunizmu minęły już ponad dwie dekady i zdążyło dorosnąć pokolenie nie pamiętające tego opływającego w luksusy ustroju, to dla świata filmu imperium zła pozostało jedno po wsze czasy. Przy każdej możliwej okazji przywołuje się demony Zimnej Wojny, tak jest też w przypadku nieudanego ożywienia przygód Jacka Ryana.
Bohater wykreowany na kartach powieści Toma Clancy’ego ponownie, po dwunastoletniej przerwie, zawitał na ekrany. Twórcy postanowili przybliżyć genezę tej postaci, ignorując dotychczasowe obrazy z jej udziałem. Trochę szkoda, ale z drugiej strony nie ma się co dziwić – któż dziś, w dobie wszędobylskich gier komputerowych, spektakularnych wybuchów i szczątkowych fabuł zaprzątałby sobie głowę obrazami z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Kilka pierwszych minut Teorii chaosu daje wyraźnie do zrozumienia, że młodość analityka CIA potraktowano nazbyt powierzchownie, w dodatku impulsem do działania zdają się być wykorzystywane przy każdej okazji, legendarne już i kultowe w świecie filmu, ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. Po wypadku w Afganistanie Jack Ryan zostaje wciągnięty do instytucji szpiegowskiej przez wieloletniego agenta o nieco już zmęczonej twarzy niegdysiejszego Robin Hooda. Autorzy nie patyczkują się z resztą, bowiem wszystkie epizody z życia Jacka rozgrywają się błyskawicznie, więc i decyzja o pracy dla ukochanej ojczyzny podjęta zostaje bez chwili wahania i wątpliwości. Gdzieś po drodze mamy jeszcze niewielki flirt z fizjoterapeutką, po czym zostajemy przeniesieni do głównego nurtu filmu.
Jak nietrudno się domyślić, zagrożenie dla amerykańskiej gospodarki pojawia się ze strony rosyjskiego potentata giełdowego. Ryan otrzymuje zadanie dokonania audytu w firmie wspomnianego, co wiąże się z wizytą w jaskini lwa. Ponadto czarne chmury zbierają się nad jego życiem osobistym, kolejne wymuszone kłamstwa stawiają pod znakiem zapytania kontynuację udanego związku. Gdyby kłopotów było mało, to urocza narzeczona postanawia zrobić przyszłemu mężowi niespodziankę i „wpaść” z niezapowiedzianą wizytą do Mateczki Rosji.
Jednak najbardziej zaskoczony pozostaje widz, który jest zmuszony oglądać z gruba ciosaną historię, zastanawiając nad tym, co stało się z kinem sensacyjnym? Od początku było wiadomo, że raczej możemy się spodziewać stereotypowego akcyjniaka, a powinniśmy zapomnieć o porządnym thrillerze – jak to dawniej bywało. Niestety, stało się coś o wiele gorszego. Nowy początek jest zarazem końcem Jacka Ryana jako bohatera kinowego. Postaci są nudne, intryga i jej rozwiązanie przewidywalne, a wszystko podparte bardzo przeciętym aktorstwem. Gdyby z całości wyrzucić przedmałżeńskie rozterki, na których oparto kluczowy fragment fabuły, to pozostała część wystarczyłaby na pilot serialu. I najwyraźniej losy Jacka Ryana powinny raczej trafić na mały ekran – gdzie bohater zmagałby się z kolejnymi misjami, niż niszczyć jego dotychczasowy portret na dużym ekranie.
Kenneth Branagh – występujący tu w roli czarnego charakteru oraz głównego architekta porażki – dostojnie raczy nas miną zatwardziałego szaleńca, który wybierając się na randkę z Kostuchą postanowił sobie i bliskim coś udowodnić. Wizerunek dygnitarzy postradzieckiej władzy nie zmienił się przez ostatnie trzydzieści lat w amerykańskim kinie, więc nie oczekujmy rychłej odwilży w tym temacie. Równie bezbarwnie wypada Pine, który walczy, biega, pragnie naśladować Jamesa Bonda, ale czyni to bez luzu i gracji, z jaką hipnotyzuje widza Daniel Craig. Jego osoba nie porywa tak jak poprzednicy. Jack Ryan w interpretacji Harrisona Forda (dwukrotnie wcielił się w tę rolę) był najbardziej autentyczny, nieco niechlujny, impulsywny. Alec Baldwin krył się za maską elegancji i skromności, z kolei Ben Affleck poza zbytnią nonszalancją potrafił wiarygodnie oddać analityczny charakter postaci. Ryan w wykonaniu Pine’a jest nudny i sztuczny, nie różni się niczym od pierwszego lepszego bohatera kina akcji. Na koniec główna rola kobieca – można się zastanawiać czy potrzebna jest tu kreacja Keiry Knightey, a jak już zdecydowano się obsadzić Brytyjkę, to należało wykorzystać jej potencjał, co udało się uzyskać raptem na moment w scenie kolacji. Dodatkowo z drugiego planu straszy Kevin Costner, pragnący udowodnić, że jeszcze nie zdziadział do reszty i może pokazać lwi pazur.
Branaghowi należy również wytknąć niedbałą reżyserię oraz wpadkę montażową podczas finałowej konfrontacji, gdzie z jednej sceny, rozgrywającej się w podziemiach, nagle przechodzimy do drugiej, już na powierzchni. Biorąc pod uwagę położenie postaci i ich zmaganie się z matką naturą, odnosi się wrażenie zgubienia w ferworze walki fragmentu filmu. Ponadto patrząc na zwiastun można wywnioskować, że z obrazu wypadły też inne sceny.
Pomysł z reaktywacją popularnego bohatera powieści Clancy’ego może i miał rację bytu, ale powrót Jacka Ryana na ekrany nie należy do szczytowych osiągnięć kinematografii. Przeżytek poprzedniego systemu powinien pozostać tam, gdzie pozostali herosi kina przełomu lat 80/90. Na kartach historii lub powieści.
5/10
Tytuł: "Jack Ryan: Teoria chaosu"
Reżyseria: Kenneth Branagh
Scenariusz: David Koepp, Adam Cozad
Obsada:
- Chris Pine
- Kenneth Branagh
- Keira Knightley
- Kevin Costner
- Lenn Kudrjawizki
- Alec Utgoff
Muzyka: Patrick Doyle
Zdjęcia: Haris Zambarloukos
Montaż: Martin Walsh
Scenografia: Andrew Laws
Kostiumy: Jill Taylor
Czas trwania: 105 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus