„Niezwykła historia Marvel Comics” - recenzja
Dodane: 10-12-2013 23:32 ()
Wygląda na to, że upływający rok był najbardziej urodzajnym w dotychczasowych dziejach rodzimego rynku komiksu. Powodów do narzekania nie mieli zarówno koneserzy produkcji frankofońskich, krajowych twórców, konwencji superbohaterskiej, jak również zwolennicy awangardyzującego eksperymentatorstwa. Nie dość na tym do dystrybucji trafiła rekordowa jak na nasze warunki liczba aż siedmiu książek w dużej mierze poświęconych komiksom.
Wśród nich szczególne miejsce zajmuje monografia poświęcona dziejom wydawnictwa Marvel, głównego potentata amerykańskiego przemysłu komiksowego. Biorąc pod uwagę podsyconą kinowymi adaptacjami hitów tego wydawnictwa (i chyba w jeszcze większym stopniu Wielką Kolekcją Komiksów Marvela) koniunkturę na produkcje superbohaterskie decyzja o spolszczeniu książki Seana Howe’a wydaje się w pełni uzasadniona. Nie tylko z tego względu, że „Niezwykła historia Marvel Comics” została doceniona nagrodą Eisnera w kategorii „Najlepsza książka o komiksie”. Jej główne walory to przede wszystkim źródłowy charakter tej pracy (zawarte informacje opierają się w dużej mierze na przeszło stu wywiadach z osobami współtworzącymi wydawnictwo) oraz całościowe ujęcie liczącej sobie przeszło siedem dekad inicjatywy wydawniczej. Bo historia Marvela to równocześnie burzliwe dzieje rozwoju gatunku od przysłowiowego raczkowania magazynów gromadzących komiksowe paski z niedzielnych popołudniówek, aż po czasy współczesne.
Nagromadzony przez Howe’a materiał zaprezentowano według klucza chronologicznego. Stąd w omówieniu genezy Domu Pomysłów nie mogło zabraknąć założyciela firmy i jej wieloletniego prezesa - Martina Goodmana. Ów potomek wywodzących się z Wilna żydowskich emigrantów, jako zagorzały wielbiciel pulpowych magazynów, zdecydował się spróbować swoich sił w branży wydawniczej. Jak czas pokazał, pomimo okazjonalnych zawirowań koniunktury, szczęście zwykle mu dopisywało. Tym samym kierowana przezeń firma zdołała dotrwać do zaistniałego w drugiej połowie lat trzydziestych minionego wieku bumu na magazyny komiksowe.
Fortunny dobór fachowców od historyjek obrazkowych (m.in. Jacka Kirby’ego, Carla Burgosa i Billa Everetta) do spółki z wygenerowanym m.in. wojennymi nastrojami zapotrzebowaniem na komiksy superbohaterskie rychło zapewniły Goodmanowi krociowe zyski i względnie stabilną pozycję rynkową. Słynna triada Timely Comics (bo taką nazwę nosiło wówczas jego przedsiębiorstwo) – Sub-Mariner, Human Torch i Captain America – znalazła się w ścisłym gronie najpopularniejszych postaci ówczesnego komiksu, a magazyny z ich udziałem znajdywały setki tysięcy młodych nabywców. Tak rozpoczęła się droga Marvela (przy czym wspomnianej nazwy zaczęto używać dopiero wraz z początkiem lat sześćdziesiątych) ku pozycji branżowego dominanta. Dodajmy, że droga bynajmniej komfortowa, nie wolna od powtarzających się problemów z dystrybucją, spadków zainteresowania komiksowym medium, artystycznych triumfów, a przy okazji permanentnych pojękiwań fanów.
Na kartach „Niezwykłej historii…” przewijają się dziesiątki świetnie znanych wielbicielom komiksu nazwisk. John Byrne, Steve Ditko, Len Wein, Marv Wolfman, Jim Starlin, Neal Adams, John i Sal Buscema – to tylko drobna cześć spośród wielkich osobowości Marvela (i nie tylko) o których tu mowa. Howe nie zamierzał jednak zapominać także o postaciach drugiego i trzeciego planu, bez których fenomen Domu Pomysłów wiele straciłby na swej wyjątkowości. Stąd odwołania do m.in. Flo Steinberg, sekretarki wydawnictwa, która w pocie czoła starała się ogarniać coraz liczniej napływającą korespondencję od zagorzałych fanów wydawnictwa.
Nie da się jednak ukryć, że osobowością spajającą przeszło siedemdziesięcioletnią historię wydawnictwa jest Stanley Leiber, znany szerzej jako Stan Lee. Bo jak powszechnie wiadomo to właśnie ów żywiołowy siostrzeniec Martina Goodmana walnie przyczynił się do zaistnienia sztandarowych produkcji Marvela – począwszy od Fantastic Four, poprzez Spider-Mana, Thora, Daredevila, Doktora Strange’a i wielu innych mieszkańców barwnego uniwersum Domu Pomysłów. Nie dość na tym to właśnie za sprawą jego inwencji firma nabrała bezprecedensowego kolorytu, którego próżno było szukać w Charlton, DC czy First Comics. Dzięki prowadzonej ze swadą rubryce „Bullpen Bulletins” opisywani przezeń twórcy przestali być jedynie pusto brzmiącymi nazwiskami. Równocześnie czytelnik zyskiwał sposobność uczestniczenia w czymś na kształt unikalnej wspólnoty pasjonatów, co faktycznie dało początek zorganizowanemu ruchowi fanowskiemu. I chociażby z tego względu zasługi Stana wydają się trudne do przecenienia.
O dziwo Howe zdołał oprzeć się urokowi „twarzy Marvela”, którą bez wątpienia jest charyzmatyczny Lee. Stąd obok standardowych, niemal hagiograficznych dykteryjek, autor sięga również za kulisy oficjalnego wizerunku współtwórcy Hulka. Czyni to przede wszystkim na tle ciągnących się latami przepychanek o przynależność praw autorskich, animozji w relacjach z dawnymi kolegami oraz pędu ku autolansowaniu według schematu „jak ja z samym sobą zbudowałem ten świat”. Niewątpliwie trudno odmówić Lee sporej dozy narcyzmu ku czemu przyczynili się po części euforycznie reagujący czytelnicy (co na dłuższą metę mogło być dlań nie tylko męczące ale też psujące). Z drugiej strony jako redaktor naczelny Marvela (a po sprzedaży firmy przez Goodmana również jej prezes) nierzadko znajdował się miedzy przysłowiowym młotem a kowadłem, tj. artystycznymi ambicjami twórców, a finansowymi oczekiwaniami udziałowców firmy. „Bezwzględnie biznes” – jak stwierdzi po latach swoich doświadczeń z branżą Marcin Rustecki definiując równocześnie sedno mechanizmu napędzającego amerykański przemysł komiksowy. Nic zatem dziwnego, że również Stan Lee zmuszony był lawirować dostosowując się do wymogów chwili i aktualnych dzierżycieli firmy. Trudno jednak przymykać oko na jego nie zawsze uczciwe zagrywki.
Chociaż zarzuty m.in. Kirby’ego i Ditko zdają się miażdżące (nic przy tym nie ujmując dorobkowi tych artystów), to jednak przyznać trzeba, że po zaprzestaniu współpracy ze Lee żaden z nich nie osiągnął już nigdy sukcesu porównywalnego z okresu ich pracy nad tytułami współtworzonymi do spółki ze Stanem. Nawet jeśli jego rola sprowadzała się co najwyżej do ogólnego zarysowania fabuły i sformułowania dialogów. Najwidoczniej jednak to właśnie twórcze wariactwo Stana nadawało perypetiom klasycznych herosów Marvela unikalnego posmaku niespotykanego w tytułach konkurencji i tym samym decydowało o ich przebojowości.[1] Widać to zresztą w autorskich projektach Kirby’ego realizowanych pod szyldem DC Comics (m.in. „New Gods”, „Forever People”) z ewidentnie ciężką ręką pisanymi dialogami oraz chyba aż nazbyt dziwacznymi wizerunkami protagonistów jego serii. Powyższą regułę zdają się potwierdzać w swojej klasie prekursorskie, choć zarazem ciężkostrawne w odbiorze, prace Ditko publikowane przez Charlton Comics („The Question”). Co oczywiście nie neguje faktu pokrzywdzenia obu wspomnianych rysowników jak też wielu innych twórców bezceremonialnie wymanewrowanych przez włodarzy Marvela[2]. A przyznać trzeba, że z kart książki Howe’a wyłania się wizja bezwzględnej korporacji, w której panuje stan permanentnego wrzenia, przysłowiowej wojny wszystkich przeciwko wszystkim. Niewątpliwie przyczyniała się ku temu wyjątkowa dynamika rynku zależnego od mnogości często niemożliwych do przewidzenia czynników.
Dla osób zainteresowanych tematem „Niezwykłej historii…” oderwanie od jej lektury może okazać się niełatwym wyzwaniem. Bowiem z wprawą rasowego żurnalisty Howe „nakręca” dramatyzm opisywanych wydarzeń. Chwilami trudno wyzbyć się odczucia wnikania w relacje z pola walki w której jedną stroną są utalentowani i złaknieni swobody twórczej artyści; z drugiej natomiast wydawcy sprawiający wrażenie wyrachowanych, ale zarazem wyjątkowo czułych na odzew ze strony rynku, przedsiębiorców. Przy czym szczególnie wiele miejsca autor poświęca osobie do dziś wzbudzającego ambiwalentne odczucia Jima Shootera (tj. lata 1978-1987) oraz drodze ku bankructwu firmy w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku.
Także i w tych przypadkach mamy do czynienia z autentycznym kalejdoskopem osobowości. Obok wybitnych artystów pokroju wspominanego już wielokrotnie Jacka Kirby’ego, Franka Millera czy Chrisa Claremonta z maksymalnym oddaniem przekuwających swoje talenty na znakomite opowieści, poznajemy też osobowości tego sortu co Isaaca „Ike’a” Perlmuttera, Avi Arada czy Ronalda Owena Perelmana. Jak zapewne nietrudno się domyślić to właśnie druga grupa z wspomnianych czerpała przeważającą część profitów z handlu produktami Marvela (Perlmutter zgarnął jedną trzecią z czterech miliardów dolarów zaoferowanych przez Disneya za przejęcie Domu Pomysłów), co również wzbudza mieszane odczucia.
Polska edycja książki wyróżnia się pod co najmniej dwoma względami. Po pierwsze do opracowania naszej wersji zaangażowano dwie w pełni predestynowane ku temu osoby, tj. Bartosza Czartoryskiego (tłumaczenie) i Radosława Pisule (konsultacja merytoryczna). Obaj wielokrotnie dali wyraz swej kompetencji w ramach współpracy m.in. z magazynem „Coś na progu” „KZ” oraz „Gazetą Prawną”. Stąd ich udział w tym przedsięwzięciu śmiało można uznać za gwarancję właściwego uchwycenia sensu przekazu autora.
Po drugie kompozycja zamieszczona na okładce, choć wykonana nie bez znamion fuszerki (m.in. fatalnie ujęta łapa Hulka) mimo wszystko prezentuje się znacznie bardziej udanie niż nijaka okładka wydania oryginalnego. Ponadto okoliczność spolszczenia tej bez cienia wątpliwości wartościowej pracy niecałe dziesięć miesięcy po jej amerykańskiej premierze to dla coraz (chyba) liczniejszych fanów Marvela w naszym kraju nieprzeceniona gratka.
Po lekturze „Niezwykłej historii…” pozostaje poczucie niedosytu. Bowiem książka rozbudza apetyt, a mnogość wątków poruszonych w tej pracy powoduje, że chciałoby się wniknąć w jeszcze więcej zagadnień. Oczywiście ideałem byłoby spolszczenie analogicznej pracy poświęconej w jeszcze większym stopniu powichrowanym dziejom DC Comics, która aż roi się od tzw. przewałów (co zresztą zasygnalizował także Howe na przykładzie praktyk stosowanych przez Morta Weisingera, koordynującego publikacje tytułów z udziałem m.in. Supermana). Niestety na obecnym etapie większość tego typu monografii to raczej obszerne kompendia nie wnikające w korporacyjne grzeszki głównego konkurenta Marvela syntezy.[3]
Drobnym mankamentem publikacji są literówki oraz chyba nie w pełni właściwe przełożenie niektórych terminów technicznych bądź też nazw własnych (np. teraminofon na s. 23; Schwarzwald – s. 31). Ma to jednak miejsce co najwyżej incydentalnie. Bez cienia wątpliwości atrakcyjnym uzupełnieniem treści zawartych w książce byłyby reprodukcje archiwalnych fotografii związanych z historią Marvela. Niestety „Niezwykła historia…” zawiera ledwie jedno zdjęcie ukazujące duet Lee/Kirby w najlepszych czasach ich współpracy (tj. z roku 1965). Swoją drogą niniejsza fotografia może okazać się nielichym zaskoczeniem dla osób przywykłych do tradycyjnego wizerunku Stana Lee.
Książka Seana Howe’a to autentyczna kopalnia wiedzy z zakresu rozwoju największego amerykańskiego wydawnictwa komiksowego. Przy okazji rzuca też światło na ewolucje mechanizmów rynkowych tamtejszego przemysłu rozrywkowego. Podsumowując - znakomita, wzbogacająca lektura w pełni warta każdej z poświęconych jej chwil.
Tytuł: Niezwykła historia Marvel Comics
- Tytuł oryginału: „Marvel Comics. The Untold Story”
- Autor: Sean Howe
- Tłumaczenie z języka angielskiego: Bartosz Czartoryski
- Konsultacja merytoryczna: Radosław Pisula
- Projekt okładki: Robert Siennicki
- Wydawca: Sine Qua Non
- Data premiery: 6 listopada 2013 r.
- Okładka: twarda
- Format: 14 x 20,5 cm
- Druk: czarnobiały
- Papier: offset
- Liczba stron: 512
- Cena: 59,90 zł
[1] Swoją drogą pewna analogia dostrzegalna jest w kontekście naszego „Funky’ego Kovala”. Bogusław Polch kwestionował bowiem zasadność udziału Jacka Rodka w tworzeniu serii: „(…) to polega na jakichś głupawkach, które przychodzą Jackowi do głowy (…) i to takie doraźne (…)” - Śmiałkowski K., Kontrakt rysownika czyli komiksowy żywot Bogusława Polcha, Łódź 2009, s. 44. Tymczasem brak „głupawek” wydaje się jednym z głównych powodów mieszanych ocen czwartego tomu serii („Wrogie przejęcie”). Zwłaszcza, że odrobina czystego szaleństwa zdawała się nieodzownym elementem tego cyklu.
[2] Pod tym względem szczególnym przypadkiem jest wołająca o pomstę do nieba sprawa Gary’ego Friedricha, współtwórcy oryginalnego Ghost Ridera (Johnny’ego Blaze’a) oraz Daimona Hellstorma. Po więcej szczegółów wypada odesłać na 499 stronę omawianej książki.
[3] Bo raczej trudno byłoby uznać opracowania autorstwa Paula Levitza (m.in. 75 Years of DC Comics. The Art of Modern Mythmaking, Nowy Jork 2011) za dzieła roztrząsające przewinienia wydawnictwa, w którym Levitz przez dziesięciolecia pełnił kluczowe funkcje.
Dziękujemy wydawnictwu Sine Qua Non za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus