„Czterej Jeźdźcy Apokalipsy” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 27-07-2013 12:09 ()


Artystycznych wizji końca naszej rzeczywistości inspirowanych Objawieniem św. Jana pewnie trudno byłoby zliczyć do co najmniej przyszłej wiosny. Pomimo bezdyskusyjnie wysokiej rangi pierwowzoru zwykle są to utwory miałkiej jakości, powierzchowne i epatujące nadmiarem nieuzasadnionej przemocy. Niestety tak się też sprawy mają w przypadku „Czterech Jeźdźców Apokalipsy”.

Nie da się ukryć, że głównym wabikiem tej publikacji jest udział w jej realizacji wielbionego przez wielu Simona Bisleya. Stąd wszelkie przesłanki wskazywały na możliwość zaistnienia działa wyjątkowego chociażby w warstwie plastycznej. Niestety cysterny wchłoniętego alkoholu (a przy okazji pewnie także innych substancji) najwyraźniej poważnie nadwątliły talent naszego prawie-rodaka. Bo po twórcy tej klasy, wzbudzającego niegdyś spazmy zachwytu u całego niemal pokolenia wielbicieli komiksu, można było spodziewać się wizji porównywalnej m.in. z „Rogatym bogiem”. Tymczasem „Czterej Jeźdźcy…” to de facto przejaw wtórności tego twórcy i jego cofnięcia się w artystycznym rozwoju. Nie brak tu co prawda tak charakterystycznej dla rzeczonego drapieżnej ekspresji. Trudno jednak otrząsnąć się z ogólnego wrażenia toporności kreślonych przezeń form i braku „pazura” znamionującego jego wcześniejsze prace. Skłonność do przesady, niegdyś w wydaniu Bisleya twórczo odkrywcza, w tym przypadku najwyraźniej wymknęła się artyście spod kontroli „owocując” okazjonalnym brakiem czytelności poszczególnych kadrów.

Finalnej jakości ilustracji Bisleya z pewnością nie przysłużyła się komputerowa separacja kolorów zaproponowana przez Chada Fidlera (na co dzień podnajmowanego m.in. przez Image i Marvel Comics). Stąd kompozycje zawarte na planszach tej opowieści nijak się mają wobec głębi plastyczności obecnej w pamiętnym „Sądzie nad Gotham” oraz zbiorze ilustracji biblijnych opublikowanych w naszym kraju przez Hanami.

A fabuła? Niby jest, oparta w dużej mierze na schematach eksploatowanych w quasi-teologicznych thrillerach. Mamy zatem sekretne (a przy tym dość liczne) bractwo Nikolaitów, której przedstawiciele, jak przystało na szanującą się post-gnostycką sektę, podczas wspólnotowych zgromadzeń zwykli oddawać się wyszukanemu wyuzdaniu. Natomiast w wolnych chwilach podejmują oni wysiłki na rzecz zainicjowania końca świata. Temu ma służyć eliminacja przedstawicieli Zakonu Salomona strzegących opisanych w Objawieniu św. Jana siedmiu pieczęci. Bowiem ich złamanie, zgodnie z treścią świętego tekstu, wyważy wrota piekieł. To z kolei umożliwi „epifanię” tytułowych Czterech Jeźdźców Apokalipsy, a w konsekwencji pogrążenie świata w spazmach nieuchronnej zagłady.

Oczywiście Salomonici, pomimo narastającej przewagi agresantów, ani myślą biernie spoglądać na niezbyt pomyślnie wróżący ludzkości rozwój wypadków. Stąd próba powstrzymania piekielnych żywiołów przypada wtajemniczonemu przedstawicielowi tej organizacji, osobnikowi nazwiskiem Adam Cahill (nota bene pod względem aparycji wzbudzającego skojarzenia ze zwulgaryzowaną wersją Thorgala). W – co tu kryć – niełatwym zadaniu wsparcie odnajdzie on w osobie podupadłej wokalistki (czy jak kto woli – uzależnionej od narkotyków prostytutki), poddawanego wyszukanym torturom szaleńca oraz skorumpowanego polityka.

Taki właśnie dobór głównych postaci dla tej opowieści jasno wskazuje, że scenarzyści nie zamierzali wykraczać poza standardowy zestaw osobowości znany z magazynu „Heavy Metal”. Nieprzypadkowo, bowiem niniejszy album zrealizowano na okazję trzydziestej piątej rocznicy zaistnienia wspomnianego pisma. A jak zapewne wiadomo czytelnikom tegoż periodyku istotna część prezentowanych na jego łamach fabuł nie rościła sobie ambicji osiągniecia statusu szczególnie odkrywczych utworów literackich. Wszędobylska i aż nazbyt wyszukana rozwałka przy wtórze satanistycznej symboliki oraz bulwarowo pojmowanej erotyki to również dziedzictwo czasu genezy „Heavy Metalu” (a ściślej rzecz ujmując estetycznych zapatrywań dominujących w środowisku bujnie rozwijającej się na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kontrkultury punk rocka). Bo podobnie jak „2000 AD” także wspomniany magazyn wpisywał się w formułę kontestacji tradycyjnych norm, a przy okazji również klasycznie pojmowanych pod względem charakterologicznym bohaterów. Stąd tytuł adresowany jest przede wszystkim do czytelników gustujących w ociekającej krwią i tandetą rozrywce.

W kwestii oprawy graficznej warto jeszcze nadmienić, że autorem okładek do poszczególnych epizodów tej opowieści jest Ivan Khivrenko, kolejny przedstawiciel postsowieckich nacji rozwijający swój talent pod szyldem zachodnich wydawców. Czyżby zatem można było mówić już o zjawisku tzw. wschodniego desantu? Nawet jeśli ów proces nie nosi znamion skoordynowanego działania, tak jak miało to miejsce w przypadku brytyjskiej inwazji.

Pomijając drukarski kolaps (poszczególne stronnice w większości egzemplarzy należy przed lekturą ostrożnie rozkleić) edytorsko album prezentuje się znacznie bardziej wyszukanie niż jego ogólna zawartość. Trudno bowiem nie dostrzec, że „Jeźdźców…” znamionuje myśl eschatologiczna na poziomie wczesnego gimnazjum oraz finezja literacka charakterystyczna dla odurzonego toksynami spawacza. Dlatego podobnie jak w przypadku znacznej części materiału prezentowanego w „Heavy Metalu”, także i tutaj nie warto i nie trzeba doszukiwać się głębszych treści. Jest to bowiem produkt ukierunkowany na odbiorcę o ściśle określonym, choć niekoniecznie wysublimowanym guście.

 

Tytuł: „Czterej Jeźdźcy Apokalipsy”

  • Scenariusz:  Michael Mendheim, Mike Kennedy i Sean Jaffe
  • Ilustracje:  Simon Bisley  
  • Kolory: Chad Fidler
  • Okładki wydań zbiorczych: Ivan Khivrenko
  • Przekład: Jacek Drewnowski
  • Wydawca: Mucha Comics 
  • Data premiery: czerwiec 2013 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format:  22 x 32 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 216
  • Cena: 99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus