"The Death of Superman" - recenzja
Dodane: 30-06-2013 23:28 ()
W pierwszych latach funkcjonowania III RP raczej trudno byłoby spodziewać się wieści dotyczących komiksów w tzw. mediach głównonurtowych. Tym bardziej, że osoby w nich zatrudniane zwyczajowo trzymały się od tej sfery kultury popularnej na maksymalnie odległy dystans. Wszak nie godziło im się obcować z tak „miałkim” gatunkiem rozrywki.
A jednak jesienią 1992 r. - o dziwo! - ci wielce wysublimowani znawcy tego co ważkie dla ogólnej ogłady towarzyskiej zmuszeni byli poinformować o… śmierci Supermana. Gdy trzynaście lat później Steve Rogers żegnał się w trybie przyspieszonym z ziemską sferą rzeczywistości ów problem już nie istniał. Co prawda w ówczesnych ośrodkach medialnych w dużej mierze wciąż pracowali ci sami ludzie (bądź też bliskie im mentalnie kuzynostwo), a jednak rozpowszechnianie wieści o zejściu jednej z ikon amerykańskiego przemysłu komiksowego nie wzbudziło większych oporów. Zwłaszcza, że takowych nie przejawiali ich odpowiednicy w krajach tzw. lepszej Unii, na których „nasi” zwykli się ślepo i mechanicznie wzorować. Problem tkwił raczej w braku szerszego oglądu społecznego kto zacz jest ów jegomość w śmiesznej masce ze skrzydełkami i literką „A” na czole. Zwłaszcza, że epoka wysokobudżetowych hitów z udziałem Mścicieli wciąż jeszcze pozostawała w sferze tęskno wypatrywanych planów.
Kończąc to bez wątpienia przydługie wprowadzenie wypada nadmienić, że w całkiem już zamierzchłym roku 1992 okoliczność zaistnienia tego typu informacji medialnej sama w sobie była niemałym wydarzeniem. Tym większym, że dotyczyła ikony amerykańskiego komiksu i dziedzictwa kulturowego tegoż kraju w ogóle - substytutu mitologii, której Nowy Świat nie miał okazji się dorobić (przynajmniej nie w wykonaniu przyjezdnych WASPs), a której najwidoczniej potrzebował. A jak to bywa z osobowościami mitologicznymi - bez względu czy zwykli biesiadować na Olimpie, Saphonie czy też w Teotihuacàn – raczej winny one pozostać przy życiu. Nawet jeśli tylko urojonym w umysłach ich wyznawców.
Nie inaczej rzecz się miała w przypadku zaklętych w kadrach, papierowych imitacji bóstw zwanych powszechnie superbohaterami, zafundowanych sobie samym przez zamorski gatunek Anglosasów. Owszem, zdarzały się przypadki gdy pośledni przedstawiciele tej z reguły ekscentrycznie odzianej „grupy zawodowej” lądowali sześć stóp pod ziemią (choć niekoniecznie naszą, o czym świadczy przypadek Air-Walkera), a obuchem dostawało się niekiedy także bardziej znaczącym postaciom tego sortu co Jean Grey czy Jason Todd. Czas jednak pokazał, że władzom zwierzchnim DC Comics, dzierżycielowi praw do Człowieka za Stali, zamarzyło się posłać jego pozaziemskie ciało wprost do trywialnego piachu. Było to tym bardziej zaskakujące, że ledwie od kilku lat gruntowanie „odświeżony” Kal-El zarabiał krocie na swych „właścicieli”. Najwidoczniej jednak zasiedziałym w fotelach zarządu darmozjadom było tego najzwyczajniej zbyt mało.
Wersji co do okoliczności podjęcia na swój sposób epokowej decyzji jest co najmniej cztery. Stąd trudno orzec czy Jenette Kahn (słynąca z deklarowanej przez nią nieomylności pani prezes przedsiębiorstwa pt. DC Comics) powtórzyła wiekopomne zdanie jakoby „(…) na Człowieku ze Stali nagromadziło się zbyt dużo rdzy (…)”, czy też mord popkulturowej ikony uzgodnili w swym zacnym gronie Paul Levitz i Joe Orlando. Wiemy natomiast komu przyszło ów szczytny zamysł realizować i przyznać trzeba, że pomimo upływu lat oraz istotnych zmian w sposobie opowiadania komiksowych fabuł, z powierzonego zadania wywiązali się oni nad wyraz brawurowo. Bo w końcu jak tu się nie przyłożyć podczas masakrowania jednego z kluczowych symboli Ameryki, a być może całej kultury zachodniej? Wszak zaszczyt to musi być nie mały.
***
- Chwilę temu mówili o tym w „Teleexpresie”! Zabiją go!!! – wrzeszczał mój podwórkowy kolega.
- Bredzisz Sebek – odrzekłem tonem pseudo-znawcy równocześnie z trudem kamuflując nerwy – On jest prawie-wszystko-odporny, lata, topi gołymi rękami ruskie okręty, ma termowzrok, a poza tym to Superman. Jego się nie zabija. On po prostu do tego nie służy. Przyśniło ci się, albo „Kombajn” (młodszy brat Sebastiana wykazujący zdumiewające podobieństwo wobec tego typu pojazdów) naopowiadał ci głupot.
- Mówię serio! – coraz bardziej rozhisteryzowany kolega parł w zaparte - Sam się przekonasz! Wykończy go jakiś kosmita!
- Nie wierzę… - coraz trudniej przychodziło mi utrzymać pozę niewzruszonego sceptyka – Nawet jeśli (co oczywiście jest niemożliwością) to i tak musiałby to być kawał cholernego skurczybyka. Przecież nawet „Ważniak” nie dał mu rady.
Pech w tym, że nie grzeszący nadmiarem werbalnego wysublimowania Doomsday okazał się wyjątkowo/nad wyraz/cholerną maszyną do wszechstronnego przemielenia wszystkiego co podwinęło mu się pod wielkie, szare łapska. Bez względu na to czy była to radosnooka wiewiórka czy też przydrożna fabryka czekolady. Niestety okazję ku temu miał także nie stroniący od przebierania się w budkach telefonicznych (czy ktoś jeszcze takowe konstrukcje pamięta?!) reporter wysokonakładowej, opiniotwórczej gazety. Dodam tylko, że to prawdopodobnie bolało.
Zanim jednak do tegoż spotkania w ogóle doszło wieści o wymuszonym zgonie jednego z kluczowych źródeł mojej ówczesnej radości (proszę wybaczyć patos) dotarła do mnie za pośrednictwem „Kuriera Lubelskiego” - dziennika może nie tej skali poczytności co wzmiankowany chwilę temu „Daily Planet”. Niemniej w pewnych lokalnych kręgach na tyle cenionego, że ich przedstawiciele zwykli gromadzić pochodzące z niej fragmenty zwane wycinkami zapełniając nimi opasłe kajety. Jako, że ani przez moment nie aspirowałem do grona wspomnianych kręgów, toteż nigdy nie odkryłem w sobie pasji przejawianej m.in. przez skądinąd znanego Jonathana Kenta. Wycinek zawierający tekst o śmierci „Ostatniego Syna Kryptonu” jednakże zachowałem, a jego postrzępione fragmenty pewnie po dziś dzień spoczywają na dnie jednej szuflad w mieszkaniu mych Rodzicieli.
***
Zabitego Supermana ujrzałem po raz pierwszy w niezbyt pobliskiej memu osiedlu Hiszpanii. Odwiedzając zamieszkałego tam Brata miałem też sposobność ujrzeć na własne oczy jak wygląda sklep z komiksami w kraju, który miał farta znaleźć się po normalnej stronie tzw. żelaznej kurtyny. Bardzo bym chciał w tym miejscu użyć określenia: „Szok był duży”, ale zabrzmiałoby to zapewne aż nazbyt pompatycznie. By takowego ryzyka uniknąć dodam, że w pierwszej chwili właściwie nie był to Kal-El we własnej, nietypowo martwej, osobie lecz jego przebierający się za niemal dwumetrowego nietoperza kolega po fachu, widoczny z perspektywy osoby usytuowanej w wyściełanej atłasami trumnie.
Ów samozwańczy opiekun Gotham City (na widok którego sporawa część moich ówczesnych znajomków dostawała zwykle spazmów zachwytu; osobiście nigdy nie podzielałem ich entuzjazmu, a przynajmniej nie w zbliżonej skali natężenia) wypuszczał z dłoni strzęp peleryny Supermana, niejako w geście pożegnania swego niegdysiejszego towarzysza z magazynu „World’s Finest Comics”. Przy czym nie był on sam, bo we wspomnianej czynności asystowała mu czereda osobowości, którym bez narodzin Człowieka ze Stali nigdy nie dane byłoby absorbować umysłów różnojęzycznej dzieciarni. Odczucia jakich wówczas doznałem trudno byłoby – jak to zwykle bywa w przypadku fanatyka jakiejś dziedziny – zdefiniować w racjonalnych sformułowaniach. Na pewno jednak czułem, że uczestniczę w czymś autentycznie wyjątkowym. Bo przecież legend się nie zabija…
Analogicznego odczucia doznałem w pierwszych dniach sierpnia A.D. 1995, gdy w kiosku na Czechowie (jednej z dzielnic Lublina) nabyłem tzw. drogą kupna komiks zawierający kulminację „zażyłości” zaistniałej pomiędzy Człowiekiem ze Stali a Doomsdayem. Całostronicowe kadry do spółki z okładką ukazującą ociekający krwią emblemat Supermana nadały temuż wydarzeniu rangę zjawiska bezprecedensowego. Zwłaszcza, że działo się coś co dziać się nie powinno…
Gwoli ścisłości wypada nadmienić, że nie odczuwałem już wówczas tej samej niepewności co do kontynuacji perypetii Człowieka Jutra, bo za sprawą przecieków zza Wielkiej Wody wiedziałem już wówczas, że Kal-El doczekał się wskrzeszenia. Dziwnym jednak trafem trudno było mi opędzić się od poczucia ogólnego dyskomfortu. Bowiem to właśnie w gruzach Metropolis rodziła się Mroczna Era superbohaterskiego komiksu de facto trwająca po dzień dzisiejszy. Czas altruistycznych harcerzyków przeminął prawdopodobnie bezpowrotnie. Czarnian do spółki z Loganem i Constantinem (oraz gromadą im podobnych indywiduów) na dobre owładnęli umysłami wchłaniaczy superbohaterskich produkcji, co w gruncie rzeczy nie jest czymś nagannym; niemniej stanowi wyraźny symptom kierunku w jakim zmierza kultura popularna w wydaniu anglosaskim. O tym zjawisku wzmiankował także Alan Moore (swoją drogą odpowiedzialny za pamiętny „Whatever Happend to The Man of Tomorrow?”) z rozczarowaniem wspominającego swój udział w tzw. drugiej rewolucji realistycznej (z lat 1986-1988). Konstruktywnie usposobionych (choć bynajmniej nie nudnych) metaludzi zastąpili wewnętrznie powichrowani, zduszeni cynizmem, popaprańcy. Niewątpliwie na swój sposób interesujący (na tyle, na ile zajmująca może być patologia), ale jednak wyzuci z etosu klasycznie pojmowanej superbohaterszczyzny.
Nick Fury z „Tajnej Wojny”, niczym pełnokrwisty UB-ek, bezwzględnie egzekwujący zobowiązania wobec zależnych odeń trykociarzy; uzbrojony po zęby paranoik z wielką czachą na klacie; zblazowany pseudo-pastor sprzężony duchowo z istotą zrodzoną wskutek związku anioła i diablicy – komu w tak wyjątkowo wyszukanym towarzystwie potrzebny do bólu „nudny” pętak z Kansas wdziewający czerwone gacie na błękitne kalesony?! Jakoś jednak smutno mi się zrobiło, gdy ostatni przedstawiciel wyrafinowanej cywilizacji Kryptona legł ubity przez ryczące wcielenie nowej epoki. Przy czym wcale nie było pewne, że powróci do życia w swej tradycyjnej postaci. Wszak proceder masowego mordowania pierwszoligowych trykociarzy nie był wówczas tak szeroko stosowany jak ledwie kilka lat później. Wiele zatem wskazywało, że Człowiek ze Stali trwale zalegnie w wydrążonej dlań krypcie. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że przecież cały czas piszę o cholernej, fikcyjnej postaci!
Magia opowieści jednak istnieje. Nawet jeśli próbuje się ją wysłać wprost do Szeolu. A przy okazji: panom Siegelowi i Shusterowi oraz wszystkim ich następcom w roli współarchitektów Legendy wyżej podpisany szczerze dziękuje.
Tytuł: „The Death of Superman”
- Scenariusz: Louise Simonson (Jones), Dan Jurgens, Jerry Ordway, Roger Stern
- Szkic: Jon Bogdanove, Dan Jurgens, Tom Grummett, Jackson Guice
- Tusz: Dennis Janke, Rick Burchett, Brett Breeding, John Costanza, Doug Hazlewood, Dennis Rodier
- Ilustracja na okładce: Jon Bogdanove (szkic), Dennis Janke (tusz) i Glenn Whitmore (kolor)
- Kolor: Glenn Whitmore, Gene D’Angelo,
- Liternictwo: Bill Oakley, Willie Schubert, John Costanza, Albert Tobias de Guzman
- Wydawca: DC Comics
- Data publikacji: 1 grudnia 1992 r.
- Oprawa: miękka
- Format: 17 x 26 cm
- Druk: kolor
- Papier: offset
- Liczba stron: 176
- Cena: 4,95 $
Album zawiera materiały zaprezentowane pierwotnie w mięsięcznikach “Superman: The Man of Steel” nr 18-19, „Justice League of America vol.2” nr 69, „Superman vol.2” nr 74-75, “The Adventures of Superman” nr 497, “Action Comics vol.1” nr 684 opublikowanych w październiku i listopadzie 1992 r.
W wersji polskiej opublikowano w miesięczniku “Superman” nr 5-8/1995
Komiks możecie kupić w sklepie MULTIVERSUM
comments powered by Disqus