„The Superman Chronicles” tom I - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 07-06-2013 12:23 ()


W grudniu 2011 r. anonimowy posiadacz premierowego epizodu magazynu „Action Comics vol.1” bez większego trudu znalazł nabywcę na pieczołowicie strzeżone cymelium. Kontrahent zaoferował lekką ręką przeszło dwa miliony dolarów ustanawiając tym samym kolejny rekord dla najdroższego komiksu świata.

Siłą rzeczy przeciętny czytelnik nie mógłby pozwolić sobie na luksus posiadania tak wyjątkowo unikatowego skarbu (zwłaszcza, że do naszych czasów zachowało się ponoć ledwie dziewięćdziesiąt kopii). Na szczęście znacznie łatwiej o reprinty! Okazji do zapoznania się z klasykami wydawnictwa DC Comics jest co najmniej kilka. Zapewnia je m.in. cykl albumów pod szyldem „DC Archive” oraz mniej ekskluzywna pod względem jakości edycji (ale za to tańsza) linia „Chronicles”. W obu wymienionych przypadkach formuła prezentacji opiera się na kluczu chronologicznym. Stąd też fanatycy trykocianej konwencji zyskują sposobność do zapoznania się z dorobkiem wspomnianego wydawnictwa niemalże od przysłowiowego Adama i Ewy. Oczywiście wśród wznowień nie mogło zabraknąć przypadków Człowieka ze Stali, przez większą część lat osiemdziesiątych minionego wieku najpopularniejszą osobowość uniwersum DC. Nic zatem zaskakującego, że to właśnie od jego dziejów zainicjowano wzmiankowane reedycje.

Zanim po raz pierwszy zabrzmiały pamiętne słowa: „(…) to ptak! To samolot! To Superman!” epokowy pomysł Jerry’ego Siegela i Joe Shustera odleżał swoje w zakamarkach redakcji Malcolm Wheeler-Nicholson, a jego zaabsorbowani kolejnymi konceptami twórcy (w tym przede wszystkim zarabianiem na życie) zdążyli o nim niemal zapomnieć. Na szczęście rosnące zainteresowanie magazynami komiksowymi u schyłku lat trzydziestych minionego wieku wymusiły na wydawcy sięgnięcie nawet po odrzuty. A takowymi były właśnie przygody „Człowieka Jutra”, które z niemałym trudem udało się obu wspomnianym młodzieńcom spieniężyć wybrednemu wydawcy. Przy czym nie obyło się bez kąśliwych uwag pod adresem ogólnej logiki zaproponowanych opowieści. Któż jednak dbałby o logikę w obliczu debiutu bohatera jakiego na kartach magazynów typu „More Fun Comics” dotąd nie widywano? Z pewnością nie zamierzały zawracać nią sobie głowy amerykańskie dzieciaki, za sprawą których wynoszący 200 tys. egzemplarzy nakład pierwszego epizodu „Action Comics” w błyskawicznym tempie zniknął z obiegu.  

Przyczyna spektakularnego sukcesu ponoć idiotycznego konceptu duetu Siegel/Shuster kryła się w co najmniej kilku czynnikach. Po pierwsze i być może najważniejsze: oryginalność Człowieka ze Stali, wynikająca z jego pozaziemskiego pochodzenia, to istotny znak rozpoznawczy odróżniający go od poprzedzających go osobowości komiksu awanturniczo-fantastycznego. Stąd opowieść o niemowlęciu ocalonym z kosmicznego kataklizmu za sprawą zapobiegliwości swego ojca to już integralna część nie tylko komiksowej science-fiction, ale kultury popularnej w ogóle. Bazująca na zamierzchłym archetypie znanym z przekazów dotyczących m.in. Sargona z Agade, Mojżesza, Edypa i Cyrusa Wielkiego czyniła Supermana tym samym swoistym odpowiednikiem emigrantów, dla których Ameryka jawiła się niczym nowy Kanaan. Także dla jego pomysłodawców, zwłaszcza, że zarówno Siegel jak i Shuster wywodzili się z rodzin żydowskich emigrantów przybyłych do Stanów Zjednoczonych z terytorium Litwy. Tym samym znaczna część grupy docelowej magazynu z miejsca mogła utożsamić się z „przyjezdnym” herosem, a zarazem obcować z namiastką swoistej mitologii.

Po drugie: przypisane jego naturze zdolności, choć wzbudzające u ważnych panów redaktorów uśmiech politowania, to jednak znacznie deklasowały większość bohaterów ówczesnych produkcji komiksowych. Czym bowiem był Buck Rogers, Tarzan czy nawet czarodziej Mandrake w zestawieniu z kuloodpornym osobnikiem, który jednym susem przeskakiwał drapacz chmur. Absurd i przesada akurat w tym przypadku okazały się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Zwłaszcza, że także ówczesna literatura science-fiction zdobywała coraz szersze grono wielbicieli (do których zresztą zaliczali się także „rodziciele” Kal-Ela).

Po trzecie: koncept podwójnej tożsamości Supermana/Clarka Kenta okazał się dla czytelników motywem wyjątkowo pociągającym. Tym mocniej, że w ramy dualnego układu wkomponowano postać rezolutnej reporterki gazety „Daily Star”. Lois Lane – bo niej oczywiście mowa – już na tak wczesnym etapie zaistnienia serii wprowadzała mnóstwo rozgardiaszu w życiu „obu” bohaterów. Pastwiąc się niemiłosiernie nad zapatrzonym w nią  Clarkiem nie żałowała wysiłków na rzecz zawojowania serca Supermana. Przy czym w swoich poczynaniach nierzadko posuwała się do tzw. nieczystych zagrywek, których ofiarą padał zazwyczaj jej niedoceniany adorator. Kontrast pomiędzy „emanacjami” tytułowego bohatera ma coś w sobie z leczenia kompleksów wieku szkolnego. Nie kryli zresztą tego sami autorzy, którzy tym samym pośrednio solidaryzowali się ze znaczną grupą wczesnych nastolatków stanowiących równocześnie jedną z głównych grup docelowych ich produktu.

Na marginesie warto przypomnieć efekt wieloletnich przemyśleń światowej sławy filozofa Davida Carradine’a. Otóż w jednym z wiekopomnych dzieł Quentina Tarantino rzeczony stwierdził, że Człowiek ze Stali to jedyny heros, który sam z siebie jest autentycznym superbohterem z wyższej konieczności przybierającym fikcyjną tożsamość fajtłapowatego dziennikarza. Twierdzenie co prawda względne, bo przecież pomimo okazjonalnego manifestowania nadnaturalnych możliwości Clark dorastał w typowym, amerykańskim miasteczku w przeświadczeniu o swym ziemskim pochodzeniu. Nie chcąc jednak nadszarpywać autorytetu szacownego akademika na tym poprzestańmy drążenie tegoż wątku.

Czytelników spodziewających się tytanicznych zmagań Supermana z dobrze znanymi adwersarzami pokroju Lexa Luthora i Brainiaca piszący te słowa niestety zmuszony jest rozczarować. Kreując pierwsze opowieści z udziałem swej najsłynniejszej postaci twórczy duet najwyraźniej traktował unikalność Człowieka ze Stali jako atrakcje wystarczającą samą w sobie dla zapewnienia odpowiednio wydajnej popularności. Stąd  Ostatni Syn Kryptonu daje się we znaki m.in. lokalnym strukturom przestępczym, oszustowi mieniącemu się menadżerem Supermana oraz zamieszanej w morderstwo piosenkarki. Jedynym wyjątkiem w tym nieszczególnie wyszukanym towarzystwie był Dolores Winters, złowrogi naukowiec skrywający się pod pseudonimem Ultra-Humanite („Action Comics vol.1” nr 13). Tym samym, na tak wczesnym etapie „egzystencji” sztandarowego bohatera magazynu nie mogło być mowy o pełnokrwistym arcyłotrze porównywalnym z uprzykrzającym żywot Flasha Gordona diabolicznym Mingiem.

Również informacji dotyczących odległej ojczyzny Kal-Ela nie uraczymy tu zbyt wiele. Bo poza na swój sposób urokliwą próbą uzasadnienia nadnaturalnych zdolności Supermana (znaczne różnice w masie Ziemi i Kryptona) oraz zwięzłą wzmianką na temat jego ojca autorzy w gruncie rzeczy omijają ów temat. Na więcej wątków stricte fantastycznych trzeba było zatem jeszcze poczekać. Zaskoczyć może natomiast istotna różnica w sposobie przemieszczenia się „Człowiek Jutra”. Bowiem jak wynika z opowieści zebranych w niniejszym tomie alter ego Clarka Kenta nie tyle lewituje, co porusza się za pomocą gigantycznych skoków. Przy tej okazji warto dodać, że ów motyw skwapliwie zaadaptował szkocki scenarzysta Grant Morrison, któremu DC Comics powierzyło rozpisanie skryptów do rewitalizowanej serii „Action Comics vol.2” (polskie wydanie: „Superman i Ludzie ze Stali”). Tego typu różnic względem wersji w pełni ukształtowanej (m.in. nazwa redakcji zatrudniającej Clarka tudzież imię jego ziemskiej matki) jest zresztą więcej.

Warstwę ilustracyjną znamionuje urokliwa prostota granicząca z amatorstwem. Ta okoliczność tym bardziej nie dziwi, że zawodowi plastycy o dojrzałym, klasycznie pojmowanym warsztacie wciąż stanowili rzadkość w komiksowym przemyśle. Stąd Joe Shuster brakiem dopracowania swych prac oraz licznymi błędami rysunkowymi wpisywał się w ówczesny standard twórców najmowanych za tzw. talon na balon przez decydentów koncernów wydawniczych. Najwidoczniej jednak młodociani czytelnicy skłonni byli wybaczyć im okazjonalne niedociągnięcia. Tym bardziej, że nowatorskość kształtującej się wówczas konwencji superbohaterskiej była z miejsca widoczna. Dlatego też przynajmniej część spośród aktywnych wówczas twórców (m.in. George Papp, Bernard Baily czy Jack Burnley) doczekała się w pełni zasłużonego statusu klasyka. Dotyczy to także Joe Shustera, chociażby już tylko ze względu na jego walny udział w kreacji jednej z najważniejszych osobowości kultury popularnej.

Pomijając warsztatowe niedoróbki oraz wyraźnie dostrzegalny pośpiech realizacyjny przyznać trzeba, że Shuster z niemałą wprawą ujmował dynamikę scen akcji, a i przynajmniej części postaci (zwłaszcza tytułowego bohatera oraz jego przyszłej żony) rozrysowano z celnym podkreśleniem dramatyzmu sytuacji. Choć gwoli ścisłości raczej trudno byłoby uznać go za twórcę zjawiskowo utalentowanego. Niemniej lata pracy w komiksowym przemyśle zrobiły swoje (a przy okazji de facto pozbawiły go wzroku), co dało się zauważyć na przykładzie o dekadę późniejszej serii z udziałem Funnymana. Swoją drogą była to kolejna kreacja zaistniała dzięki współpracy z Jerrym Siegelem. Nie spotkała się jednak ze spodziewanym entuzjazmem czytelników, mimo że ilustracyjnie biła na głowę wczesne perypetie „Człowieka Jutra”.

Reasumując: to właśnie tu rozpoczęła się Złota Era amerykańskiego komiksu.

 

Tytuł: „The Superman Chronicles Volume One”

  • Scenariusz: Jerry Siegel
  • Rysunki i okładka: Joe Shuster
  • Wydawca: DC Comics
  • Data publikacji: 18 stycznia 2006 r.
  • Oprawa: miękka
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: offset
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 208
  • Cena: 14,99 $

 

Zawartość niniejszego tomu zaprezentowano pierwotnie w ramach magazynu „Action Comics vol.1” nr 1-13 (czerwiec 1938-czerwiec 1939 r.), „New York World’s Fair Comics” nr 1 (kwiecień 1939 r.) oraz kwartalnika „Superman vol.1” nr 1 (maj 1939 r.)

 

Komiks możecie kupić w sklepie MULTIVERSUM

 


comments powered by Disqus