Planszówkowe spotkania cz. 2
Dodane: 16-02-2007 09:46 ()
Napisałem ostatnio, że spotkania odbywają się w miarę regularnie. Otóż luty okazuje się być niezbyt szczęśliwym miesiącem dla tych co lubią regularność, cykliczność. Kolejne spotkanie, tak jak poprzednie, odbyło się w niedzielę od godz. 10.00. Chociaż mieliśmy do dyspozycji tylko trzy godziny, daliśmy radę zagrać w kilka różnych gier.
Bardzo minimalistycznie rozpoczęliśmy ten dzień grając we dwóch w „Rój" (ang. „Hive"). Minimalistycznie, jeżeli chodzi o liczbę graczy, bo gra jest naprawdę świetna. Składa się z 22 bakelitowych sześciokątów, na których narysowane są owady oraz woreczka do transportu tychże, wyglądającego trochę jak wielce oryginalna kosmetyczka. Rodzajów owadów jest pięć: Królowa, Żuk, Pasikonik, Mrówka i Pająk. Każdy z nich porusza się inaczej, a gracze dążą do tego, by całkowicie otoczyć Królową przeciwnika. Przyznać trzeba, że Rój to bardzo dobre określenie na to, jak to wygląda. Układ jest bardzo dynamiczny, te robale nieustannie się ruszają, skaczą, nawet po sobie łażą. Trzeba mocno pokombinować, wykorzystywać jak najlepiej właściwości owadów oraz ich układu, czyli całego roju, którego przez całą grę nie można podzielić. Nie jest kompletnie mózgożerna, ale wymaga sporo kombinowania.
Gdy kończyliśmy trzecią partię (całość 20 minut!), przylazł Kwiatosz i od progu przedstawiał swoje najnowsze odkrycie: „Um Krone und Kragen". Pierwszy rzut oka powala na kolana. Grafiki są fantastyczne! Zanim obejrzy się dokładnie każdą z kart (a są tego warte), trochę czasu mija. Za to właściwe przygotowanie do gry już nie zajmuje tyle czasu. Gra polega na turlaniu kościami. Ni mniej, ni więcej. Rzucamy, zbieramy pewną sekwencję (pary, trójki, ful czy kolejne numery) i możemy zabrać przypisaną do niej kartę ze specjalną zdolnością, przydającą się w przyszłości. Kto w ostatniej kolejce wyrzuci najwięcej takich samych oczek, wygrywa. Pierwszą rozgrywkę zagraliśmy we trzech. Na początku, nie wiedząc jeszcze o co chodzi, uzbierałem niezbyt ciekawą grupę kart i rzucałem nadal tylko trzema kośćmi. Dopiero w końcówce uzbierałem Generała, który dodaje dwie. Pozwoliłoby to mi się nieco rozpędzić, ale Kwiatosz zabrał Królową, przez co zaczęła się ostatnia tura.
Do drugiej gry dołączył Krzyś. Tu miałem już więcej doświadczenia i parłem ostro do przodu, wybierając co ciekawsze karty, rozwijając się tak w liczbie kości, jak i w kartach pozwalających zmieniać oczka na kościach. Niestety, nie śledziłem poczynań siedzącego naprzeciwko, więc gdy wziąłem Królową okazało się, że ja dysponuję dziewięcioma kośćmi, a Krzyś ma w łapce dychę. No i udało mu się zebrać dziesięć szóstek, więc nawet nie miałem co rzucać. Ponieważ tylko chwilę wcześniej rzucił czterema kośćmi cztery szóstki tak po prostu, uznałem że oszukiwał i ogłosiłem się moralnym zwycięzcą. Przeszliśmy do kolejnego tytułu.
Czyż może być lepszy materiał na grę niż kilku krasnoludów kopiących korytarze w poszukiwaniu złota? Może być, trzeba tylko do tego dodać kilku takich, co starają się, żeby pozostali tego złota nie znaleźli. „Saboteur" - wesoła gra o krzyżowaniu sobie szyków, blefowaniu i przekonywaniu, że to ten inny jest zły. Role przypisane są losowo i w tajemnicy, ale niestety dosyć szybko wiadomo, kto jest kim. Każdy kolejno wykłada jedną, wybraną kartę. Jeżeli jest to tunel, dokłada ją do leżących. Może to też być karta specjalna: można zepsuć komuś kilof lub wózek, żeby nie mógł kopać, można też ten kilof naprawić, można zniszczyć kawałek tunelu lub podejrzeć, gdzie jest złoto. Jeżeli dobre, naiwne krasnoludki nie wkopią się od razu za wiele wgłąb w kierunku złota, a złym trochę sprzyjają karty, zabawa jest świetna. W jednej z rozgrywek (kopie się kilka razy, a potem sumuje uzbierane złoto) na siedem osób było trzech złych: ja, Krzyś i Kwiatosz, do samego końca nie byliśmy pewni czy nie doczłapią do szlachetnego kruszcu, ale w ostatniej chwili kolejny z długiej serii sabotaż został gwoździem do trumny naiwniaków. Niestety, były też takie rozgrywki, gdzie źli nie mieli za wiele do powiedzenia, a złoto zostało szybko odkopane. Smuciło mnie to szczególnie, jako że cztery razy na pięć byłem podstępnym, chociaż nieco zbyt jawnym sabotażystą. Szkoda gadać kto wygrał, miałem na końcu tylko dwie marne bryłeczki.
Ostatnią grą był „Boomtown", podobny nieco w tematyce. Gracze wykupują kopalnie złota w pięciu różnych regionach w dosyć niecodzienny sposób. Po wyłożeniu kilku kart kopalni gracze licytują o pierwszeństwo w wyborze. Zwycięzca przekazuje pieniądze graczowi po prawej, ten zabiera połowę i resztę podaje dalej, i tak aż się skończą. Natomiast karty wybierane są w odwrotnej kolejności. Każda z kopalni ma na sobie liczbę od 2 do 12. Rzut dwoma kośćmi i wiadomo, które z nich przyniosą zysk wydrukowany na karcie. Do tego dochodzi jeszcze przepływ gotówki z tytułu zajmowanych urzędów i posiadanych barów. Właściwie to nie wiem, jakim cudem uzyskałem 75 punktów, tracąc do zwycięzcy mniej niż 10. Trochę kasy uciułałem, bo nie wygrywałem licytacji, miałem kilka bardziej punktowanych kart. I byłbym wygrał, gdyby nie to, że Mati w ostatniej rundzie "zupełnie niechcący" wrzucił do mojej kopalni malutką laseczkę dynamitu, która "zupełnie przypadkiem" miała zapalony lont. I trochę się jej wybuchło. I kosztowało mnie na końcu 12 punktów. I suma sumarum nie wygrałem. I tyle było naszego planszówkowania. Następne już w sobotę w Empiku nad Galerią Centrum, podobno od 11.00. Do zobaczenia!
P.S. No dobra, nie trwało to tylko trzy godziny. Po zapoznaniu się z zasadami „Boomtown" i „Saboteura" i rozegraniu jednej rundy każdej, przenieśliśmy się do pobliskiej pizzerii, gdzie kontynuowaliśmy spotkanie.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...