BioShock Infinite - recenzja

Autor: Paweł "Ivan" Iwanowicz Redaktor: Ivan

Dodane: 17-04-2013 15:00 ()


Korekta: Motyl

 

Po dwóch częściach BioShocka, którego akcja rozgrywała się w podwodnym mieście Rapture, nie spodziewałem się, aby kolejna część, choć fabularnie niepowiązana, była w stanie czymś mnie zaskoczyć. Och, jakimże głupcem byłem snując takie myśli.

 

Rozgrywka

 

Pisząc te słowa jestem świeżo po zakończeniu gry, nadal będąc pod wpływem epickiego wręcz zwieńczenia mojej czternastogodzinnej wyprawy do powietrznego miasta Columbia. Sam fakt, że akapit ze wstępem pisałem prawie dziesięć minut świadczy o tym, że nadal nie mogę pozbierać myśli po tym, co zobaczyłem.

Pod względem sposobu rozgrywki, nowa część BioShocka niestety nie różni się niczym specjalnym (oprócz wyrw, ale o tym później) od swoich poprzedniczek. Zamiast plazmidów mamy wigory – specjalne moce, które znacząco ułatwiają walkę z przeciwnikami. Ogniste granaty, porażenie prądem, stado morderczych kruków czy opętanie wrogów (oraz wiele więcej) można wykorzystać albo bezpośrednio, albo tworząc z nich pułapki, w które można zwabić niemilców. Ponadto każdy wigor da się ulepszać w specjalnie zaprojektowanych automatach, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie. Oprócz oręża nadnaturalnego, twórcy oddali do dyspozycji gracza również broń bardziej konwencjonalną – wszelkiego rodzaju pistolety, shotguny, kartaczownice, granatniki, karabiny wyborowe czy miniguny. Rzecz jasna, te zabawki również da się ulepszać, jednakże pieniędzy w grze uświadczymy stosunkowo mało, więc trzeba rozważnie wybierać. Całości również nie poprawia fakt, że jednocześnie można nosić tylko dwie bronie, co zmusza do rozsądnego korzystania z amunicji (której czasami też może zabraknąć).

Prawdę powiedziawszy było to dla mnie największą wadą Infinite. Dość często znajdowałem się w sytuacji, gdy podczas intensywnej walki kończyła mi się amunicja albo posiadałem taki typ broni, który był w ogóle nieskuteczny w danym momencie. Ponieważ za śmierć nie ma żadnych konkretnych kar, a gra wskrzesza gracza niedaleko miejsca, w którym poległ, z pełnym życiem i amunicją, całość sprowadzała się do okładania przeciwników, ginięcia, wskrzeszenia, okładania tych, którzy pozostali, znowu ginięcia i tak w kółko.         

  

Oprócz broni, do dyspozycji gracza oddano jeszcze specjalne wyposażenie – w jego skład wchodzą poszczególne części garderoby, które dają różnego rodzaju bonusy, np.: szansa na podpalenie czy porażenie przeciwników podczas walki wręcz, różnego rodzaju efekty w trakcie zeskakiwania ze wstęg (o tych za chwilę) czy chociażby zamienianie broni poległych przeciwników w widmowe wieżyczki.

Ważnym elementem, często prezentowanym na wszelkich materiałach jeszcze przed premierą gry, były wstęgi (sky-lines), dzięki którym przemieszczanie się po Columbii miało być szybsze, a same walki miały zyskać całkiem nowy wybór. Trzeba przyznać, że szybkie sunięcie po wstęgach i zeskakiwanie w sam środek niczego niespodziewających się wrogów sprawia dużą przyjemność. Ponadto jest to świetny sposób na szybką ewakuację, gdy nagle okazuje się, że zabrakło nam amunicji lub jesteśmy zbytnio ostrzeliwani. Jednakże osobiście uważam, że wstęg w grze jest zdecydowanie za mało – pojawiają się one tylko w niektórych lokacjach, w związku z czym większą część gry pokonujemy pieszo. Ewidentnie jest to element, który można było wykorzystać częściej.

 

Fabuła

 

O ile pod względem rozgrywki i mechaniki BioShock Infinite niespecjalnie różni się od reszty FPS-ów, o tyle może się on poszczycić wyjątkowymi postaciami i jeszcze bardziej wyjątkową fabułą. Głównym bohaterem, kierowanym przez gracza, jest Booker DeWitt – eks-detektyw agencji Pinkertona, którego przeszłość nie należała do najszlachetniejszych. Narobił on sobie długów u dość wpływowych ludzi i w ramach ich spłacenia zostaje wysłany do podniebnej Columbii, aby sprowadzić tajemniczą dziewczynę – Elizabeth. Szybko jednak okazuje się, że zadanie to nie będzie łatwe – na drodze DeWitta staną zwalczające się frakcje oraz tajemniczy prorok Comstock, założyciel miasta. A to tylko wierzchołek góry lodowej, którą każdy powinien poznać sam.

Całość nabiera rumieńców w momencie, gdy udaje nam się dotrzeć do Elizabeth – od tego momentu możemy liczyć nie tylko na jej towarzystwo, ale również na pomoc w otwieraniu zamków, znajdywaniu różnych rzeczy czy także podczas walki – a to poprzez rzucanie nam amunicji czy życia jak również otwierania tzw. wyrw (szczelin pomiędzy światami), które pozwalają na przywołanie osłony, zapasów czy choćby działek strażniczych. Jednakże największą frajdę sprawiło mi oglądanie jej reakcji na różne rzeczy – zarówno te radosne jak i smutne. Graficy i animatorzy odwalili kawał dobrej roboty, pracując nad mimiką twarzy Elizabeth – po prostu samemu trzeba zobaczyć, gdy marszczy ona czoło w grymasie niezadowolenia albo uśmiecha się gdy jest radosna. Jej postać jest na tyle wyjątkowa i tak wyraźnie nakreślona, że nie zauważyłem nawet kiedy przestała być mi obojętna (to dziewczyna, którą każdy facet chciałby przytulić, pogłaskać po głowie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze).

Całości dopełnia jej relacja z Bookerem – widać, że bardzo się od siebie różnią, jednak wspólny cel zmusza ich do działania. Dialogi, jakie między sobą prowadzą są żywe i pełne emocji, co nie jest łatwe do uzyskania w grach nawet i dziś. Trzeba przyznać, że każda z ważniejszych postaci została dość dobrze przedstawiona, co znacząco ułatwia wejście w świat jaki przygotowali twórcy. Chociaż można mieć pretensje, że w pewnym momencie fabuła zaczyna za bardzo przyspieszać, nie pozwalając graczowi na samoistne jej odkrywanie, tak jak ma to miejsce na początku, to jednak samo zakończenie i pytania jakie pozostawia w całości to wynagradzają. I tu pojawia się ważna rzecz – końcówka może nie być dla wszystkich w pełni zrozumiała. Przyznam, że sam po zakończeniu gry miałem wątpliwości co do niektórych swoich teorii i szukałem w sieci potwierdzenia własnych domysłów. Przy okazji przypomniałem sobie o kilku wydarzeniach napotkanych w trakcie rozgrywki, które dopiero zyskały sens po jej zakończeniu, co dość mile mnie zaskoczyło – okazało się, że Infinite nie jest kolejnym tępym FPS-em, który od graczy oczekuje tylko szybkiej ręki oraz oka. To gra, która zmusza to własnoręcznego łączenia faktów w celu zyskania pełnego obrazu fabuły, co w dzisiejszych czasach zdarza się rzadko.

 

Grafika

 

Całość działa na zmodyfikowanej wersji Unreal Engine 3, co jest bardzo dobrze widoczne. Lokacje są rozległe, znacząco różniące się od siebie klimatem i charakterem. Columbia prezentuje się fantastycznie zarówno w momencie, w którym do niej przybywamy (dzień pełen glorii i chwały) jak i w trakcie swojego upadku, gdy ulice płoną pod wpływem rozprzestrzeniających się zamieszek. Niesamowite wrażenie robi chociażby już jedna z pierwszych lokacji, w której na wodzie unoszą się setki świec – taki widok ciężko zapomnieć.

 

Podsumowując

 

BioShock Infinite to gra wyjątkowa – chociaż niepozbawiona błędów i niezbyt różniąca się od innych FPS-ów, to jednak wypełniona niesamowitą fabułą i zapierającymi dech w piersiach lokacjami. Jest to jedna z niewielu gier, które po skończeniu jeszcze długo rozbrzmiewają echem w głowie – dla fanów serii pozycja obowiązkowa, jak również dla tych, którzy cenią sobie głęboką i poruszającą historię wymagającą myślenia.

 

Moja ocena: 8,5/10

Testowano na: PC


comments powered by Disqus