Antologia "Szortal fiction" - premiera

Autor: Solaris Redaktor: Kilm

Dodane: 25-03-2013 22:40 ()


 

 

Tytuł: Szortal Fiction

Autor: Antologia

Wydawnictwo: Solaris

ISBN: 978-83-7590-136-8

Data wydania: 20 marca 2013

Stron: 364

Oprawa: broszurowa

Forma: Opowiadania 

 

 

165 tekstów. 66 autorów.

Takiej antologii jeszcze w Polsce nie było!

Dla Ciebie, Drogi Czytelniku, to porządna dawka porządnej lektury.

Dla nas to ukłon w stronę kilkudziesięciu osób, z którymi od lat bawimy się na forum śp. „SFFiH" w szortowe konkursy.

Dla nas to kolejny krok w działalności Szortalu, jedynego w Polsce portalu w całości poświęconego krótkim formom literackim.

Dla nas... No cóż, dla nas jest to jakiś początek...?

 

 

{download szortalfrag | Pobierz fragmenty}

Fragmenty:

 

 

Marta Komornicka - Najpiękniejsza katastrofa

 

Biegnę najszybciej, jak mogę i ledwo starcza mi tchu. Kamienie osuwają mi się spod nóg i grzechoczą, staczając się w rozpadliny. Powietrze jest ciężkie i wilgotne, w oddali słychać grzmot, echo przetacza się wśród skalnych ścian. Jestem zmęczona, ale widzę już szczyt, więc pędzę dalej, potykając się o własne stopy. Dobiegam i - nie zwalniając - skaczę na kolejny wierch, majaczący w chmurach. Dopadam go jednym susem, odbijam się, szeroko rozpościerając ramiona; powietrze eksploduje tęczą, ląduję na barwnym łuku. Zapadam się po kostki w zielonej i niebieskiej mgle, jeszcze kilka kroków i znów rzucam się w górę, prosto w niebo. Ogarnia mnie wielki błękit, a potem wielka czerń. Unoszę się w ciemności, obserwuję kratery na powierzchni Księżyca, czerwony blask Marsa, w pogoni za rojem meteorytów przemykam między lodowymi pierścieniami Saturna. Płynę dalej, wśród odległych, zimnych gwiazd, mijam komety o długich warkoczach, nurkuję w obłoki mgławic. Galaktyki wirują powoli, przyciągając wzrok. Serce bije mi mocnym, spokojnym rytmem, czuję go wewnątrz, widzę w regularnym migotaniu czerwonych karłów. Słyszę echo mojego imienia, rozglądam się, kiedy tuż obok eksploduje supernowa, rozbłyskując bielą, złotem i turkusem, jaskrawe światło oślepia mnie na chwilę, więc zamykam oczy...

...otwieram je kilka sekund lub eonów później. Dolna warga pulsuje bólem, musiałam ją przygryźć. Czuję wilgoć na policzku, ścieram łzę grzbietem dłoni. W uszach mi szumi, mięśnie drżą, w ustach mam zupełnie sucho. Pomięte prześcieradło uwiera w plecy, więc przeciągam się i odwracam na bok. Widzę uśmiech, od którego zawsze miękną mi kolana i rozpływa się serce, ciepły, z nutką rozbawienia i czułości. Patrzę w oczy głębokie jak Wszechświat i przysuwam się odrobinę, dotykam biodrem biodra i czołem czoła.

- Witam z powrotem - mówi z lekką kpiną w głosie, przygarnia mnie ramieniem, tuli mocno. - Gdzie byłaś?

Zwlekam z odpowiedzią. Delikatnie gryzę go w ucho, potem jeszcze raz, mocniej. Całuję w usta, potem w szyję, niżej, i jeszcze niżej... Uśmiecham się do swoich myśli.

- Pokażę ci.

 

 

Paweł Kwiatek - Etiuda

 

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Głowy obecnych obróciły się jednocześnie. W przejściu pojawił się jasnowłosy chłopiec, wystraszony, przygarbiony. Stojący za nim portier pchnął go naprzód.

Chłopiec utkwił wzrok w ogromnej, błyszczącej skrzyni, stojącej na drugim końcu sali. Jej widok uspokajał skołatane nerwy, nie dopuszczał do uszu chłopca brzęczących wokół szeptów.

- Taki chudy. Nieforemny.

- Krowy mu pasać, a nie na salony.

- I ten nos…

Czarna skrzynia przyzywała. Obiecywała spokój, bezpieczeństwo.

Jedyny przyjaciel.

Chłopiec wszedł powoli na podwyższenie. Dotknął pieszczotliwie czarnego drewna.

„Jesteśmy już razem. Nic złego się nie stanie.” Pomyślał, czy usłyszał?

Usiadł na przygotowanym stołku i uniósł pokrywę. Czekały na dotyk jego palców. Białe jak śnieg i czarne jak węgle.

Nacisnął pierwszy klawisz i rozległ się głęboki dźwięk. Jakaś dama zachichotała, któryś z mężczyzn zaczął szeptać do sąsiada w nerwowym oczekiwaniu.

Chłopiec przymknął oczy,  jego palce odnalazły swoje miejsca i popłynęła muzyka.

Zaczął powoli, sprawdzał instrument i dostrajał się do niego. Szepty i śmiechy ucichły. Obecni na sali wpatrywali się w chłopca bez słowa. Cicha muzyka płynęła.

Wtedy pojawiły się obrazy.

Nikt z obecnych nie potrafił później powiedzieć, czy to, czego byli świadkami, miało naprawdę miejsce, czy też stali się ofiarami jakiejś diabelskiej sztuczki.

W blasku słońca, wpadającego przez wysokie okna, zobaczyli las. Prastare drzewa otaczały skąpaną w złocistym świetle polanę, na której tańczyły zwiewne postacie. Mężczyźni na sali wstrzymali oddechy, kobiety patrzyły zauroczone. Cienie na polanie wirowały w tańcu, poruszając się w rytm muzyki. Słońce wstawało i zachodziło. Drzewa rodziły owoce i gubiły liście. Wśród śmiechów tańczący utworzyli korowód.

Chłopiec nagle uderzył mocno w klawisze. Leśna polana buchnęła ogniem, ogromne dęby padały na spaloną trawę. Spomiędzy drzew wyłonili się konni i przetoczyli się przez przesiekę jak burza, taranując wszystko na swojej drodze. Tancerze rozpierzchli się, próbując ucieczki. Dym przesłonił widok.

Siedzący w sali zamarli, muzyka dudniła im w uszach. Gniew i złość spływały z palców chłopca i uderzały w klawisze, rozpalały kolejne pożary, powalały drzewa. Nie, nie drzewa, ale wieże miasta, okrążanego przez wrogów, padającego w otchłań. Miasta umierającego w rytm muzyki.

Wąsaty jegomość w pierwszym rzędzie złapał się za serce i ciężko osunął w fotelu. W chaosie ognia i dymu dostrzegł swój dom. Biała fasada była osmolona, otwory okienne wypełniały płomienie. Zobaczył siebie samego. Leżał na ziemi, trzymając się za serce. Spomiędzy jego palców wypływała krew.

Młoda kobieta zaszlochała i wtuliła się w siedzącego obok męża. Tak samo tulili się do siebie w nieoznaczonym grobie. Ona w szarej sukience, on w wytartym mundurze.

Powieszony na przydrożnym drzewie, z tabliczką „traître” na szyi, miał takie same rogowe okulary, jak młody student w granatowym uniformie.

Kolejne uderzenie i… cisza. Chłopiec przy instrumencie zwiesił głowę i oddychał ciężko. Widzowie rozglądali się dokoła. Ani śladu ruin, ani śladu ognia. Przez uchylone okna słaby wiaterek niósł zapach rzeki, miasto dźwięczało codziennym gwarem.

- Czapki z głów, proszę państwa - odezwał się młody człowiek, stojący pod ścianą. - Oto geniusz.

Nikt nie zareagował. Wszyscy wpatrywali się z przerażeniem w siedzącego przy fortepianie. Chłopiec zamknął pokrywę i z westchnieniem przejechał po niej dłonią, po czym wstał i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Zamknęły się za nim z cichym skrzypnięciem.

 

 

Krzysztof Baranowski - Bajka o prawym rycerzu, okrutnym smoku i zniewolonej królewnie

 

Przebyć Magiczny Las, wspiąć się na Czarodziejską Górę, pokonać smoka i uwolnić królewnę. W sumie – łatwizna.

Nic zatem dziwnego, że wielu dzielnych rycerzy postanowiło spróbować swych sił.

Do skraju Magicznego Lasu dotarli sporą gromadą. Bez wahania wkroczyli między drzewa. Ścieżka była szeroka, szło się wygodnie, nastroje zatem dopisywały. Rycerze przekomarzali się wesoło, opowiadali sobie, rubaszne często, dykteryjki i co chwila wybuchali radosnym śmiechem. Widać było, że znają się od lat i dobrze czują się w swoim towarzystwie.

Po pewnym czasie dotarli do wielkiej polany. Na polanie zaś stał olbrzym. Szczerze mówiąc, nie był on przesadnie olbrzymi. Po zwisającym smętnie odzieniu można było poznać, że ostatnio stracił sporo zarówno na wzroście, jak i na wadze. Ale i tak robił wrażenie.

- Stać! – zawołał olbrzym. - Zwę się Elektorat. Tylko jeden z was przejdzie przez tę polanę. Musi to być rycerz naprawdę prawy…

- Dlaczego nie lewy? – wyrwało się któremuś.

- Lewych już nie przepuszczam – odpowiedział Elektorat.

Kilku rycerzy pożegnało się z towarzyszami i zwiesiwszy nosy na kwintę poczłapało z powrotem. Ale i tak pozostała spora gromadka. Trzeba było dokonać dalszej selekcji. Olbrzym patrzył na rycerzy zafrasowany.

- Wiem! – krzyknął nagle i uśmiech rozjaśnił wielkie oblicze. – Bajki! Uwielbiam bajki! Przepuszczę tego z was, który opowie mi najpiękniejszą.

Przez siedem dni i siedem nocy rycerze opowiadali olbrzymowi baśnie. A ukontentowany Elektorat słuchał zachłannie. Aż wreszcie, ósmego dnia, wczesnym rankiem, wskazał sękatym paluchem jednego z zachrypniętych już lekko rycerzy i powiedział:

- Ty idziesz dalej.

I rycerz poszedł. Szedł czas jakiś, aż dotarł do podnóża Czarodziejskiej Góry. Wspiął się na nią bez trudu. Bez wahania przekroczył bramę stojącego na szczycie zamczyska. Zatrzymał się dopiero na dziedzińcu. Tam właśnie czekał na niego straszliwy smok.

Wielki. Skrzydlaty. Miał potężną paszczę, pełną ostrych zębów, i mocarne łapy, których grube paluchy zakończone były ostrymi jak brzytwy szponami.

- Czekałem na ciebie – powiedział smok. Zupełnie niepotrzebnie.

- Jestem zatem – odparł, równie niepotrzebnie, rycerz.

I żeby nie tracić już więcej czasu, zaczęli walczyć.

Ach, cóż to była za walka! Argumenty krzyżowały się z głuchym łoskotem. Celne riposty ze świstem przecinały powietrze. W tle pobrzękiwały cichutko brzydkie aluzje. I chociaż smok początkowo miał wyraźną przewagę, po pewnym czasie zaczął słabnąć. Jego ciosy coraz częściej chybiały celu, a on sam powoli robił się coraz mniejszy. Malał tak i malał, aż wreszcie, ugodzony szczególnie trudnym pytaniem, zniknął z cichym pyknięciem.

Zwycięski rycerz z dumnie podniesiona głową wkroczył w mury zamku. Szedł przez urządzone z niespotykanym przepychem komnaty, aż wreszcie dotarł do wielkiej sypialni. Znalazł w niej łoże z przepysznym baldachimem. W łożu zaś spoczywała królewna Władza.

Mówili o niej, że ma już swoje lata. Rycerz skonstatował jednakże z dużym zadowoleniem, że wygląda wciąż pięknie i świeżo. Stał tak, patrzył przez dłuższą chwilę na rozkosznie wyciągniętą pośród atłasowych poduszek postać, po czym rzucił się na nią i posiadł ku obopólnej, sądząc po pełnych zachwytu okrzykach, satysfakcji.

- Jesteś moja – powiedział po wszystkim. –Tylko moja. I nie oddam cię nikomu.

Wpatrzony w królewnę, nawet nie zauważył, że przeszedł przemianę. Wstał, przeciągnął się ze zgrzytem łusek, ułożył wygodnie na grzbiecie błoniaste skrzydła i ruszył na dziedziniec.

Czekać na rycerza.

 

 


comments powered by Disqus