"Lincoln" - recenzja
Dodane: 06-02-2013 22:32 ()
Steven Spielberg w swojej twórczości nie po raz pierwszy sięga po burzliwą kartę historii. Można tylko wspomnieć „Listę Schindlera”, „Szeregowca Ryana” czy „Imperium słońca”, kręcone z rozmachem eposy wojenne, stawiające w centrum uwagi nie tyle konkretne wydarzenie, a człowieka. Patrząc przez pryzmat dotychczasowego dorobku reżysera „Szczęk”, po jego nowym filmie można było spodziewać się soczystej biografii o jednym z najbardziej znanych prezydentów w dziejach młodego, amerykańskiego narodu. Zamiast tego otrzymaliśmy niezwykle krótki epizod z życia Abrahama Lincolna, skupiający się na przeforsowaniu trzynastej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Główna oś fabuły dotyczy zniesienia niewolnictwa, chociaż w tle tego wydarzenia daje się słyszeć armatnie wystrzały wojny secesyjnej. Krwawy konflikt powoli wygasa, a w kongresie opozycyjne frakcje prowadzą nie mniej zaciekłe boje. Obserwujemy grę polityczną prowadzoną przez prezydenta i jego stronników, wierzących że ukrócenie wyzysku czarnoskórej ludności natychmiast zakończy bratobójczą walkę. Nie wszyscy podzielają wspomniany pogląd, a już na pewno nie władze Południa, które pragną negocjować warunki kapitulacji, jednak nie kosztem taniej siły roboczej. Autorzy dość skrupulatnie relacjonują wydarzenia, które rozegrały się na przestrzeni jednego miesiąca, w styczniu 1865 r., a które doprowadziły do historycznego głosowania. Gdyby nie wyśmienite kreacje aktorskie, film przepadłby z kretesem, z uwagi na dość niemrawe tempo akcji i iście kronikarskie podejście twórców. Abraham Lincoln jest siłą napędową wydarzeń, ale po prawdzie, nie głównym bohaterem obrazu.
Na pierwszym planie bryluje dwójka artystów. Szczególnie niezrównany Tommy Lee Jones w roli radykalnego republikanina, Thaddeusa Stevensa, zagorzałego zwolennika zniesienia niewolnictwa. Charyzmatyczny i niezwykle brawurowy występ aktora zasługuje na wyróżnienie najważniejszą nagrodą przemysłu filmowego. Każda scena z jego udziałem elektryzuje, a cięte riposty czy płomienne wystąpienia nie dają widzowi się nudzić. Obok Jonesa klasę pokazuje Sally Field jako Mary Todd, silna kobieta, ciesząca się niesłabnącym autorytetem. Szczególnie zapada w pamięć scena bankietu, w której żona prezydenta balansuje na granicy gry dyplomatycznej i wyrafinowanej złośliwości. Mimo że pozostaje na uboczu politycznej rozgrywki, to wspiera męża w jego dążeniach, a także śmiało przekracza bramy mocno zmaskulinizowanego świata, dając początek emancypacji kobiet.
Zachwytu nie wywołuje kreacja Daniela Day-Lewisa, będącego faworytem w oscarowym wyścigu. Bez wątpienia charakteryzatorzy spisali się na medal, wiernie upodabniając aktora do szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale sama gra pozostawia uczucie niedosytu. Day-Lewis dużo korzystniej zaprezentował się w dziele Paula Thomasa Andersona „Aż poleje się krew”, gdzie miał do pokazania postać o bardziej skomplikowanej naturze i emocjonalnie niejednoznaczną. W przypadku Lincolna drażnią przede wszystkim złote myśli, aforyzmy wypowiadane z pewną manierą i beznamiętnością, przekonujące o nieomylności prezydenta. Zabieg ten stosowany oszczędnie byłby świetnym dopełnieniem roli, ale w przypadku, kiedy prawie każdy dialog musi rozpoczynać się od mądrości męża opatrzności, to staje się to nieznośne i nużące. W wypowiedziach przywódcy narodu brak napięcia, żywiołowości, spolegliwości, a jedno jedyne uniesienie się, w przypływie gniewu, przywołuje frazes jakoby prezydent USA był najpotężniejszą osobą na świecie. Ciekawe, jak zaprezentowałby się Liam Nesson jako Abraham Lincoln, gdyby nie zrezygnował z tej roli?
Całkowicie nie przypadł mi do gustu wątek z najstarszym synem prezydenta – granym przez znanego z ostatniego „Batmana” czy „Loopera” Josepha Gordona-Levitta. Spielbergowi należą się słowa uznania, że zaangażował do projektu połowę Hollywoodu, bo w obsadzie znalazło się miejsce dla Jamesa Moriarty’ego, Freddy’ego Kruegera, Daniela Jacksona czy serialowego Abrahama Lincolna (świetny Hal Holbrook), ale konstruowanie wątku w celu „upchania do fabuły” aktora znajdującego się obecnie na fali nie jest ani stosowne, ani nie podnosi walorów obrazu. Brak tej postaci nie zaważyłby na wymowie dzieła, zwłaszcza, że Robert Lincoln w interpretacji Gordona-Levitta jest bohaterem bez charakteru, snującym się po obrzeżach planu filmowego.
Podsumowując, „Lincoln” to kino patriotyczne ze wskazaniem na amerykańską widownię, popis gry aktorskiej weteranów kina, a także kolejne solidne dzieło w dorobku Stevena Spielberga. Technicznie pozostaje bez zarzutu, zwłaszcza dzięki dynamicznym zdjęciom Janusza Kamińskiego, niemniej nie jest to obraz zasługujący na dwanaście Oscarów, ponieważ na tle klasyków kinematografii prezentuje się tylko poprawnie. Można pozazdrościć Amerykanom, że mimo pewnych niedociągnięć mogą się pochwalić filmwem zgrabnie przybliżającym jedną z ważniejszych kart ich historii, co w przypadku Polaków kończy się zazwyczaj najwyżej przeciętnością.
7/10
Tytuł: "Lincoln"
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Tony Kushner
Obsada:
- Daniel Day-Lewis
- Sally Field
- David Strathairn
- Joseph Gordon-Levitt
- James Spader
- Hal Holbrook
- Tommy Lee Jones
- John Hawkes
- Jackie Earle Haley
- Bruce McGill
- Tim Blake Nelson
- Jared Harris
- Dane DeHaan
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Janusz Kamiński
Montaż: Michael Kahn
Scenografia: Rick Carter
Kostiumy: Joanna Johnston
Czas trwania: 150 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus