"Iron Sky" - recenzja druga
Dodane: 03-01-2013 17:51 ()
Fiński blockbuster o nazistach z kosmosu wciąż pozostaje dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia. Byłem gotowy nadać „Iron Sky” miano najgorszego filmu roku 2012 za fabularne debilizmy i skandalicznie złe aktorstwo. Potem jednak zdałem sobie sprawę, że efekty specjalne, kosmiczne bitwy, scenografia i satyryczna wymowa ratują produkcję przed ostatecznym dnem. „Iron Sky” jest bowiem obrazem tworzonym w określonej konwencji. Dno zaś ma to do siebie, że zawsze ktoś może w nie pukać od spodu.
Historia utrzymana jest w stylu czarnej komedii skrzyżowanej z polityczną groteską. Czarnoskóry kosmonauta ląduje na Księżycu w celu odbycia misji. Zbieg okoliczności sprawia jednak, że spotyka na swej drodze… hitlerowców. Okazuje się, że w trakcie II wojny światowej III Rzesza była na tyle mocno rozwinięta technologicznie, że zbudowała statki kosmiczne i utworzyła kolonię księżycową. Tym samym rozmnażali się na Księżycu, myśląc jednocześnie o ponownym przybyciu na ojczystą planetę i dopełnieniu hegemonicznych marzeń. Gdy jednak złapią amerykańskiego kosmonautę, odkryją problem nie tylko na tle rasowym. Uświadomią sobie, że Amerykanie nie próżnowali, realizując swój technologiczny proces, wyprzedzając ich o kilkadziesiąt lat, jeżeli chodzi o wydajność urządzeń i ich przystępność.
Dokładnie w miejscu, gdzie poznajemy sytuację w nazistowskiej kolonii galaktycznej, pojawia się farsa i absurd. To sygnał dla widza, że ma do czynienia z kinem nie czynionym w pełni na poważnie. Co chwila są ironiczne uwagi co do anachroniczności zachowania hitlerowców, ich konserwatyzmu, hierarchii wartości. Z początku wydaje się to być zabawne, nawet bardzo, ale po pół godzinie seansu humor toczy się wokół tych samych tematów i się powtarza. Śmiech powolnie ustępuje znużeniu, które z kolei szybko przemienia się w irytujące odrętwienie. Irytujące, gdy widzi się wielkich aktorów europejskiego kina, grających u von Triera, odczyniających na ekranie błazenadę.
Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, celem „Iron Sky” nie było stworzenie dobrego kina, opowiadającego nietuzinkową historię. Celem Finów był udowodnienie całemu światu, że kino europejskie nie gęsi i swoje popcornowe hity też potrafi tworzyć z należytym rozmachem. To nie miał być film przykuwający treścią, ale formą, obiektami cieszącymi oko, efektownością, wybuchami, poczuciem zagrożenia. „Iron Sky” miało zdefiniować kino Nowej Przygody na swoją modłę, w oderwaniu od amerykańskiego dyskursu.
Po części cel został zrealizowany, ale tylko w sferze wizualnej. Osoby odpowiadające za kostiumy, scenografię i ogólnie pojęty design przedmiotów zrobiły tutaj kawał dobrej roboty. Stroje nazistów, wykorzystywana przez nich broń, czcionki dokumentów są doskonale opracowane. Aż widz chce uwierzyć, że to mogło stać się naprawdę. W dodatku sceny bitew międzyplanetarnych i inwazji są dość dobrze zrealizowane. Daleko im jest do jakości efektów pracy amerykańskich specjalistów od SFX, ale widać tutaj pewien promyk nadziei na przyszłość.
Jak na ironię losu, rzewnie wspominam z „Iron Sky” to, co do tej pory denerwowało mnie w tym filmie – naśmiewanie się z polityki międzynarodowej, jej powierzchowności i delikatnej jak jedwab stabilności. Humor ten był utrzymany na mizernym poziomie, operował na prymitywnych oczywistych przesłankach (USA zostały sparodiowane prezydentową do złudzenia przypominającą Sarah Palin, kandydatkę Republikanów na wiceprezydenta sprzed kilku lat). Istotnie, polski widz oglądając ten fantastyczny pastisz polityczny zaśmieje się z kuriozów odbywających się na szczytach ONZ czy NATO, przy okazji doceniając pracę ludzi realizujących stronę wizualną produkcji.
Nie oznacza to jednak, że pierwszy blockbuster europejski z prawdziwego zdarzenia jest filmem co najmniej dobrym. Ma wiele problemów w warstwie scenariuszowej, jest momentami infantylny, głupi i gra na nerwach, gdy jakiś aktor pochwali się brakiem profesjonalizmu. Jak na nastroje panujące w kinie śródziemnomorskim to i tak imponujące, że udało się zrealizować film o tak cudacznym pomyśle. Nie rozpoczął on jednak wielkiej inwazji podobnych produkcji z Niemiec, Francji, Hiszpanii czy Włoch, grzeszących lepszymi założeniami fabularnymi i mających w zanadrzu podobną ekipę troszczącą się o walory wizualne.
„Iron Sky” nie rozpoczęło ani nie zapowiedziało wiosny na europejskie kino Nowej Przygody, przynajmniej na jej nowy rozdział. Przez co trud w nią włożony został raczej zmarnowany. Europejczycy jeszcze długo chyba będą musieli zachwycać się komediowym Asteriksem z Gerardem Depardieu, zanim ktoś zrobi film na poziomie średniodobrego, amerykańskiego blockbustera.
Tytuł: "Iron Sky"
Reżyseria: Timo Vuorensola
Scenariusz: Michael Kalesniko, Timo Vuorensola
Obsada:
- Julia Dietze
- Götz Otto
- Christopher Kirby
- Peta Sergeant
- Stephanie Paul
- Tilo Prückner
- Udo Kier
- Michael Cullen
Muzyka: Laibach Laibach
Zdjęcia: Mika Orasmaa
Montaż: Suresh Ayyar
Scenografia: Ulrika von Vegesack
Czas trwania: 93 minuty
comments powered by Disqus