"Mistrz" - recenzja
Dodane: 29-12-2012 14:37 ()
Paulowi Thomasowi Andersonowi udało się nabrać niemalże każdego widza i krytyka, który poszedł do kina na „Mistrza”. Pięknymi zdjęciami autorstwa Mihaia Malaimare’a Jr. oraz montażem zakrył fabularną pustkę. Niczym tytułowy mistrz, grany przez Philipa Seymoura Hoffmana, omamił ich, że stworzył kolejne dzieło kinematografii. Niektórzy jednak budzą się z letargu.
Fabuła „Mistrza” zabiera nas w lata 40. ubiegłego wieku, do Stanów Zjednoczonych. Wojna światowa się kończy, weterani wracają do domów, swoich ukochanych, opuszczonej dla służby zwyczajności. Wśród nich jest Freddie Quell, niezrównoważony psychicznie mężczyzna, człowiek zagubiony, zatracający się w swojej erotomanii i alkoholizmie, wałęsający się po ulicach niczym kundel bez budy. Jest to postać o wyjątkowo czerstwym poczuciu humoru, wyblakła, bez pasji, obrośnięta mchem. Za każdym razem, gdy dopada ją agresja, wydaje się, jakby błagała o kierunek – zmianę, nadanie swojemu życiu sensu i znaczenia.
Punkt zwrotny zostaje osiągnięty, gdy przez przypadek zostaje on pasażerem na gapę statku należącego do Lancastera Dodda (Hoffman) – kaznodziejskiego hochsztaplera, pseudo-człowieka renesansu, potrafiącego uwieść tłumy swoja magią i technikami retorycznymi. Więź, jaka między nimi powstaje, zrodzona przy kieliszkach wypełnionych pędzonego domowym sposobem trunku, staje się osią fabularną filmu, poruszającą temat bezsilności, potrzeby autorytetu, oddaniu swojej woli w ręce innej osoby. Wreszcie kłamstwa i obłudy, w jaką z łatwością możemy wpaść, odwracając się od samodzielnego myślenia, autorefleksji.
„Mistrz” jest produkcją obezwładniającą swoim wdziękiem. Trudno się oprzeć nastrojowi tego filmu, mającego wiele wspólnego z wizualnym mamieniem. W sensie czysto warsztatowym jest to film na światowym poziomie. Podobnie jak w „Magnolii” czy „Aż poleje się krew”, występujący tutaj aktorzy tworzą mimiką swoich twarzy i poświęceniem dla roli niezapomniane kreacje. Ich starcia na ekranie, wyzwania jakim siebie poddają, są ucztą dla oka. Ujęcia piany morskiej potrafią swym pięknem wyłączyć kompletnie z rzeczywistości, bezwładnie zatapiając nas w oparach szaleństwa pielęgnowanego przez Mistrza, jego sługę i wyznawców. Natomiast muzyka Greenwooda, melancholijna i smutna, wprowadzająca uczucie tęsknoty za dawnymi czasami, otępia widza.
Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z filmem uniwersalnym. Obrazem dowodzącym, jak niewiele potrzeba, aby kogoś poddać kontroli umysłu. Pokazującym jak wielu jest ludzi zdolnych oddać swój indywidualizm w imię sprawdzonej przez „głęboko wierzącego myśliciela” formuły na uniwersum, tłumaczącej wszystko.
Problem i następujące po nim zdenerwowanie pojawia się, gdy zaczynamy głębiej myśleć o samym filmie. Pojawiają się pytania: „I co z tego?, Jakie to ma znaczenie?”. Fabuła odznacza się niesamowitą bowiem próżnią. Postacie nie przeżywają metamorfozy, nie biorą udziału w indywidualnej podróży, po której nadchodzi zmiana. Freddie zdaje sobie w pewnym momencie sprawę, że Mistrz wciska mu kit. Mimo to wraca do niego, by odbyć z nim rozmowę, z której nie wynika nic szczególnego poza nicością, którą odczuwał przez całe życie. Pojawi się kolejne pytanie – czy tego chciał Anderson? Zamanifestować egzystencjalny nihilizm? Ale przecież już Dostojewski przerabiał to w „Braciach Karamazow”. Tam, w opowieści o świętym Inkwizytorze, z zapartym tchem można obserwować, jak pisarz oddziera z szat systemy religijne i z jaką bezwzględnością pokazuje, jak te instytucje opierają się na władzy nad słabszymi, zdesperowanymi, w potrzebie. Mam wrażenie, że to samo chciał Anderson pokazać w „Mistrzu” – pragnienie posiadania mentora, estymy, do której można się zwrócić, gdy nie wiadomo co począć, gdy wszystko wydaje się trywialne i nijakie. Nie chwyta to jednak za serce. Zamiast tego, robi się żal postaci, z którymi nie odczuwa się identyfikacji.
Z drugiej strony intrygujące jest odczytanie „Mistrza” w sposób psychoanalityczny. Pomagają w tym plakaty, szczególnie dwa. Jeden ukazuje Freddiego między postaciami mistrza i żony, odbijających się w nieskończoność. Jest to jednak zwodnicze jakby Anderson mówił: świat filmu to jaźń jednego człowieka dążącego do wolności. Freddie to ego, Lancaster jest superego, natomiast jego żona, manifestacja jego żądz i pragnień, to id. Ci jednak, co czytali Freuda, będą zniesmaczeni i rozczarowani – każda bowiem z wyżej wymienionych postaci nie do końca oddaje atrybuty poszczególnych członów osobowości. Nie spełnia swojej roli, krótko mówiąc. Interpretacja ciekawa, ale nieefektywna, niespecjalnie dobrze zrealizowana przez Andersona.
Idąc dalej, mamy plakat z plamami Rorschacha. To również ciekawa interpretacja filmu – Anderson zapodaje widzowi eksperyment. Cokolwiek zobaczy, będzie wyobrażeniem tego co zaświergocze mu w głowie. Podobnie jak w teście Rorschacha, plamy mogą ułożyć się w naszej głowie w kształty motyla hasającego po polanie, jak i przypomnieć traumatyczne przeżycie z dzieciństwa, wypierane w codziennym życiu. Jakby reżyser zadawał nam pytanie – czy dasz się poddać władzy? Czy urzeknie Cię kolorystyka kadrów, spokój morza, harmonia wychodząca z ust Mistrza granego przez Hoffmana? Wtedy jednak każdy może wierzyć w to, co zobaczył albo odczuł.
Jeżeli taka jest recepta na zrozumienie tego filmu (a uważam nadal, że brakuje mu historii i ewidentnego przesłania), to zobaczyłem jedynie czarne plamy. Czarne niczym nicość, która spogląda na mnie. Napawającą przerażeniem.
Tytuł: "Mistrz"
Reżyseria: Paul Thomas Anderson
Scenariusz: Paul Thomas Anderson
Obsada:
- Joaquin Phoenix
- Philip Seymour Hoffman
- Amy Adams
- Laura Dern
- Jesse Plemons
- Lena Endre
- Rami Malek
- Madisen Beaty
Muzyka: Jonny Greenwood
Zdjęcia: Mihai Malaimare Jr.
Montaż: Leslie Jones, Peter McNutty
Scenografia: Amy Wells
Kostiumy: Mark Bridges
Czas trwania: 144 minuty
comments powered by Disqus