O miłości apokaliptycznie – recenzja „Ostatniej miłości na Ziemi”

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 21-12-2012 19:34 ()


21 grudnia 2012 roku mieliśmy zapamiętać jako ostateczny koniec świata, szumnie zapowiadany ze względu na zakończenie kalendarza Majów. Jak zwykle jednak, wszystkich zrobiono w balona – kalendarz się wcale nie kończy, a jedynie jego cykl, po którym następuje kolejny. Nie ma masowych wybuchów wulkanów, ani zdechłe gołębie nie spadają z nieba, ani Michael Jackson i Whitney Houston nie zstępują z nieba, wraz z największą orkiestrą świata. Cholera, nawet gryfy z głowami kur nie przybyły z innego wymiaru, by siać grozę! Ale zamiast się rozczarowywać tym, że oczekujemy na święta bez „fajerwerków”, lepiej wzruszyć ramionami i obejrzeć świetny, acz nietypowy film. Tak dla celebracji.

 „Ostatnia miłość na Ziemi” była u nas wyświetlana w kinach po koniec marca tego roku. To obraz wyjątkowy pod każdym względem. Kino katastroficzne, ale bez wybuchów w stylu produkcji Michaela Baya. Film romantyczny, ale nie popadający w tendencyjność w opowiadaniu o tym szczególnym uczuciu. Historia opowiedziana z niesamowitą werwą i pasją, choć trudno się spodziewać takiego rezultatu po przedsięwzięciu dofinansowywanym z pieniędzy publicznych (w realizacji pomagało BBC oraz brytyjskie ministerstwo kultury). PISF i polskie Ministerstwo Kultury mogłyby się wiele nauczyć od Wyspiarzy, którzy dobrze wiedzą jak inwestować publiczne pieniądze.

Przenosimy się do współczesnej Wielkiej Brytanii. Na świecie rozprzestrzenia się tajemniczy wirus odbierający stopniowo ludziom zmysły czucia, dotyku, smaku, słuchu i widzenia. Z powodu epidemii społeczeństwa wpadają w panikę – ani naukowcy, ani lekarze nie potrafią bowiem opracować odpowiedniej szczepionki. Nad lekarstwem pracuje także Susan (Eva Green), która przekona się na własnej skórze, że rozwój tajemniczej choroby wiąże się ściśle z uczuciem miłości, a właściwie jej braku we współczesnym świecie. Doświadczy tego zakochując się w pewnym kucharzu. Odkryje wraz z nim miłosne niebo, jak i piekło wybrukowane pustką i samotnością.

„Bardzo trudno opowiadać o współczesnej miłości, bo łatwo popaść w zgrane klisze. To jak z popową piosenką – jak napisać taką o miłości, żeby było w niej coś świeżego? Moim zadaniem stało się odpowiedzieć na pytanie – co tę miłość czyni tak wyjątkową? Czym różni się ona od tysięcy innych miłosnych historii? Jesteśmy dzisiaj tak przeżarci cynizmem, że czasem potrzeba silnego wstrząsu, byśmy spojrzeli na to uczucie z innej perspektywy” – tak o fabule opowiadał reżyser, David Mackenzie, obecnie jeden z najbardziej obiecujących twórców brytyjskiego kina. Osobiście uważam, że osiągnął zamierzony efekt z niesamowitym rezultatem.

Po pierwsze, skupiono się nie tylko na miłości dwójki głównych bohaterów. Ważne jest również otoczenie, wyraziste, realistyczne ukazanie pogłębiania chaosu i rozpaczy zarażonych społeczeństw. Reżyserowi udało się wiarygodnie ukazać społeczeństwo zanurzające się w beznadziei czy też radzenie sobie bez możliwości wąchania, odczuwania smaku lub ze stanem kompletnej głuchoty. Wraz ze sprawnie poprowadzoną obserwacją idzie wyśmienita, chwytająca za serce muzyka Maxa Richtera, który potrafił manipulować uczuciami widza chociażby w „Walcu z Baszirem”. Swoją drogą, Richter jest obecnie jednym z najbardziej odważnych, kreatywnych i wrażliwych kompozytorów – niedawno wydano jego interpretacje czterech pór roku Vivaldiego.

Wracając do filmu – Mackenziemu udało się połączyć kino autorskie z motywami Armagedonu i miłości w konwencji filmu Jean-Luc Godarda. Bacznie przyglądając się wzlotom i upadkom Susan i Michaela (granego przez Ewana McGregora), doświadczamy wraz z nimi chwil czyniących ową miłość realną – małymi okruchami z pozoru nic nie znaczącymi, a tak naprawdę kształtującymi relacje. Jest tutaj dużo scen obyczajowych, intymnych, w trakcie których ukochani okazują wobec siebie miłosierdzie, jak i wykrzykują swoje poczucie winy za dawne grzechy. Niezwykle sugestywnie, wręcz dojmująco ukazane są blokady, sprawiające że większość z nas nie dopuszcza miłości do siebie – nihilistyczna  postawa, nieumiejętność wybaczenia sobie przeszłości, zachłanność i przepełnione makiawelizmem zapatrzenie w zysk, efekt. Wraz z odebraniem kolejnych zmysłów, Mackenzie odkrywa kolejne motywy ludzkie w niedoświadczeniu tej miłości. A to ona pozwala nam żyć i egzystować. Bez niej gubimy się i stajemy się niepełnosprawni. Tak wynika przynajmniej z „Ostatniej miłości na Ziemi”…

… której oryginalny tytuł brzmi „Perfect Sense”. Ubolewam, że tłumacz nie wykorzystał potencjału tej nazwy, kierując się marketingowymi przesłankami. Mimo to gorąco polecam obejrzeć ten nastrojowy, wiarygodny dramat, który tak pięknie oddaje cierpienia i nadzieje związane z miłością oraz w oryginalny sposób przekonuje, jak niezbędna jest ona w naszym życiu. Wspaniałe przypomnienie na kilka dni przed świętami Boże Narodzenia i doskonały prezent dla ludzi, którzy uczucia miłości unikają z wiadomych tylko dla siebie powodów. Zwłaszcza teraz, gdy o tym filmie właściwie się milczy. Kompletnie niezasłużenie.

 

Tytuł: "Ostatnia miłość na Ziemi"

Reżyseria:  David Mackenzie

Scenariusz: Kim Fupz Aakeson

Obsada:

  • Ewan McGregor
  • Eva Green
  • Ewen Bremner
  • Stephen Dillane      
  • Denis Lawson
  • Connie Nielsen
  • Alastair Mackenzie
  • Caroline Paterson

Muzyka:  Max Richter

Zdjęcia:  Giles Nuttgens

Montaż:  Jabez Olssen

Scenografia: Tom Sayer

Kostiumy:  Trisha Biggar

Czas trwania:  88 minut


comments powered by Disqus