„Kamień Przeznaczenia” tom IV - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 10-11-2012 23:09 ()


Tomek Kleszcz najwyraźniej nie traci twórczego zapału. Świadczy o tym kolejny tom jego autorskiej serii, w której twardzielowi imieniem Dux przyszło zmagać się z pradawnymi bóstwami Mezopotamii. Jak tym razem obaj panowie wywiązali się z podjętych przez nich zadań?

Wraz z finałem tomu trzeciego konfrontacja pomiędzy Duxem a Mardukiem zdawała się nieunikniona. Tymczasem wraz z otwarciem niniejszej odsłony cyklu na „scenę” wkracza nowy „zawodnik”, którego obecności można było spodziewać się za sprawą drobnych poszlak zasygnalizowanych przy okazji premierowego epizodu „Kamienia…”. Jak zapewne nie trudno się domyślić „towarzystwo” rychło bierze się za łby nie szczędząc sobie siarczystych razów. Ponadto ponownie daje o sobie znać zagadkowa, odziana w futurystyczny skafander, postać. A to tylko jeden z wątków zawartej tu opowieści. W niewiele tylko odleglejszym tle daje o sobie znać przywódca pewnego supermocarstwa, trapiące go zagrożenie oraz tytułowa osobowość tegoż cyklu. Autor nie omieszkał również zgrabnie wpleść retrospekcji z zamierzchłej przeszłości, gdy kosmiczni „bogowie” znacznie mniej subtelnie moderowali losami ludzkości. A wszystko to w przypisanej tej serii aurze pościgów i mordobić przy równoczesnym poczuciu wyczekiwania zmierzającego ku Ziemi zagrożenia. W tym zresztą kontekście „eschatologia” cyklu ulega doprecyzowaniu (o czym więcej w końcowej rozmowie pomiędzy Natashą a Duxem), zyskując tym samym na fabularnej nośności. Przy tej okazji Tomasz Kleszcz rozważnie i z wyczuciem czerpał z zasobu tzw. kryptoarcheologii, równocześnie nie przytłaczając czytelnika nadmiarem teoretycznego balastu. Stąd prawdopodobnie w żadnym z wcześniejszych tomów nie udało się dotychczas osiągnąć takiej równowagi pomiędzy sekwencjami „konfrontacyjnymi” a scenami zdominowanymi przed dialogi.

W warstwie ilustracyjnej nadal dostrzegalny jest postęp, mimo że twórca serii zrealizował niniejszy epizod nie bez znamion nerwowego pośpiechu (a przynajmniej tak można mniemać z informacji na jego blogu oraz we „wstępniaku”). Paradoksalnie znalazło to swój przejaw w ogólnej poprawie stylistyki Tomasza Kleszcza wyraźnie zmierzającej ku syntetyzacji formy (jak dotąd zwykle dosyconej kreską). Tym razem operowania „siankowaniem” jest wyraźnie mniej, dzięki czemu efekt końcowy zyskuje na ogólnej czytelności. Cieszy również wciąż przejawiany rozmach kompozycyjny (starcie z Nabu), modulacja ostrości tła oraz zmysł trafnego ujmowania akcji.

Ponadto autor wyraźnie oddala się od quasi-mangowej stylistyki, tak widocznej w tomie pierwszym (co nie oznacza, że „japonistyczne” nawiązania nie nosiły w sobie dyskretnego i wzbogacającego serię uroku), a co zapowiadał zresztą w jednym z wywiadów. Tym samym konsekwentnie zmierza on do wypracowania stylistyki warsztatowo autonomicznej. Jest też już znacznie lepiej z prawidłowym uchwyceniem proporcji udzielających się tu postaci. A jak wiadomo biegła znajomość anatomii i poszczególnych rodzajów perspektywy to najtrudniejsze elementy komiksowego rzemiosła. W odróżnieniu od licznych, zaoceanicznych

twórców komiksu (vide Oliver Coipel w „New Avengers: Kolektyw”) Tomasz Kleszcz nie zapomina również o scenografii zapełniając ją stosownymi rekwizytami.

Natomiast drobnym kolapsem jest chyba niewłaściwie oddana forma architektoniczna świątyni wieńczącej zikkurat w Nippur. Bo pomimo, że nasza współczesna wiedza o kształcie tego typu budowli wciąż pozostaje zatrważająco szczątkowa, to jednak ów obiekt zdaje się znacznie bardziej odpowiadać wzorcom jukatańskim niż mezopotamskim. Wspomniany drobiazg nie burzy jednak ogólnie satysfakcjonującej lektury. Niewykluczone zresztą, że może stanowić część „mitologii” tej serii, która z racji paleoastronautycznego wydźwięku sugeruje dyfuzjonistyczną (a przy tym inspirowaną wpływem „bogów”) koncepcję rozwoju ludzkości. W tym kontekście podobieństwa pomiędzy kulturami Mezoameryki i Sumeru byłyby zatem w pełni uzasadnione.

Do rangi tradycji tej serii wypada zaliczyć udział w jej powstaniu Magdy Saramak (ilustracje zdobiące każdy z rozdziałów tegoż epizodu) oraz galerii zaprzyjaźnionych twórców, których zebrała się całkiem już liczna gromadka. Tym razem czytelnik zyskuje okazje do ujrzenia interpretacji „Kamienia…” w wykonaniu Nikodema Cabały („Biocosmosis”, „Mrok”), Łukasza Kowalczuka („Nienawidzę ludzi”), Rafała Trejnisa („Ostatni wynalazek”, „Fotostory”) oraz Piotra Zdanowicza („Morfium”). Podobnie jak miało to miejsce przy wcześniejszych odsłonach cyklu także i tym razem autor zdecydował się uzupełnić galerię gości o kilka własnych ilustracji.

Wygląda na to, że seria zmierza do nieuniknionego i zapewne efektownego finału. Kolejny tom być może będzie nosił tytuł „Walka bogów”. Czyżby Tomasz Kleszcz zamierzał zaprezentować fanom swej twórczości zwieńczenie cyklu na miarę kulminacyjnych scen eposu „Enuma elisz”? Przekonamy się, choć nie od razu. Bowiem na kolejny epizod tej emocjonującej serii przyjdzie nam zapewne poczekać nieco dłużej niż dotychczas. Niewykluczone jednak, że pod względem rozpiętości stron piąty „Kamień…” będzie nieco rozleglejszy.

 

Tytuł: „Kamień Przeznaczenia” tom IV

  • Scenariusz i rysunki: Tomasz Kleszcz
  • Wydawca: Wydawnictwo Roberta Zaręby
  • Data premiery: 6 października 2012 r.
  • Okładka: miękka
  • Format: 170 x 260 mm
  • Papier: offset
  • Druk: czarno-biały
  • Liczba stron: 60
  • Cena: 20 zł

     


comments powered by Disqus