"Podróż na planetę wu-wei" - premierowa książka wydawnictwa Emc3
Dodane: 26-07-2012 20:05 ()
Autor: Gabriel Bermúdez Castillo
Tytuł: Podróż na planetę wu-wei
Tytuł oryginału: Viaje a un planeta wu-wei
Rok pierwszego wydania oryginału: 1976
Tłumaczenie z hiszpańskiego: Bogdan Janusz
Wydawnictwo: Emc3
Seria wydawnicza: Fantastyka z Hiszpanii
Rok wydania: 2012 (premiera 1 VIII)
Miejsce wydania: Bydgoszcz
Wydanie: 1
ISBN: 978-83-934526-0-6
Stron: 402
Okładka: miękka klejona
Wymiary: 143 x 203 mm
Opis:
Sergio Armstrong ma 25 lat i jest obywatelem Miasta, w którym technologia na wysokim poziomie jest na usługach mieszkańców i rządzącego nimi Dziedzicznego Prezydenta. Sergio popełnia ciężkie przestępstwo, za które zostaje wypędzony z Miasta i zesłany na nieodległą planetę — dziką, zamieszkaną przez prymitywnych ludzi. Wkrótce okazuje się, że jest ona zupełnie inna, niż sądzą w Mieście...
"Podróż na planetę wu-wei" to bardzo oryginalna powieść przygodowa z elementami science fiction, fantasy i paru jeszcze innych gatunków literackich. Przy okazji opowiadania wciągających historii autor pokazuje, że sposób życia typowy dla naszej cywilizacji wcale nie jest jedynym możliwym — i że być może wcale nie jest on najlepszy... Choć uważny czytelnik już od pierwszego zdania spostrzega, że nie wszystko w historii Sergia jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, a potwierdzenie jego podejrzeń pojawia się wielokrotnie w całej powieści, zakończenie zaskakuje bez wyjątku wszystkich.
Wydana w 1976 roku powieść odegrała bardzo istotną rolę w rozwoju fantastyki w Hiszpanii, zaś Gabriel Bermúdez Castillo, autor wielu innych książek należących do tego gatunku, otrzymał w 1992 roku od Hiszpańskiego Stowarzyszenia Fantastyki, Science Fiction i Terroru AEFCFT "Premio Gabriel" — honorową nagrodę za całokształt twórczości.
Fragmenty:
Fragment 1 (z Rozdziału I: Więzień)
Zazgrzytało nowe ogłoszenie, które zdawało się wydobywać z obłego dachu pojazdu:
JIMENO CHAO-SENG, Z ALEI MASVERASQUE NR 3211, WYBACZA SWYM WIERZYCIELOM I OŚWIADCZA: ŻE NIEPRAWDĄ JEST, JAKOBY BYŁ NIEWIERNY SWOJEJ KOCHANEJ ŻONIE I ŻE DOWODY NA TO SĄ DO DYSPOZYCJI PLOTKAREK ZARÓWNO MIEJSCOWYCH, JAK I Z DALSZEJ OKOLICY – DOWODY, O TAK! NIEPODWAŻALNE I TAK PRZEKONUJĄCE, ŻE JUŻ BARDZIEJ NIE MOŻNA. CHCE, BY JEGO REPUTACJA POZOSTAŁA NIETKNIĘTA. KOSZT OGŁOSZENIA RANI, ALE NIE ZABIJA; ALE, OWSZEM, BĘDZIE WDZIĘCZNY ZA WSPARCIE DATKAMI. BIEDNY JIMENO, NIESŁUSZNIE SPOTWARZONY!
Policjant z kajdankami już czekał, by klucz magnetyczny kolegi rozpiął łańcuch Sergia.
— Moment — powiedział. — Ten Jimeno to mój przyjaciel. Chcę mu dać datek.
— No to daj — odpowiedział drugi. — Ja tam go nie znam.
O dwa metry od słupa z pięknego niebieskiego plastiku w rdzawym podłożu otworzyły się drzwiczki i wysunęła się kolumna odbiorcza — błyszcząca metalowa struktura pełna liczników i diagramów. Z jednego z jej boków wyrósł trąbkowaty głośnik i delikatnie obrócił się w jedną i w drugą stronę, czekając na identyfikację.
— To ja — powiedział policjant. — Dam dziesięć kredytów za ratunek duszy Jimeno Chao-Senga, z Alei Masverasque nr 3211. Daję je ze szczerej chęci.
— O, wspaniały darczyńco! — zanuciła kolumna po obróceniu swojego wlotu do źródła głosu. — Oby twe kości spoczywały w spokoju twego grobu; niech robaki nawet nie tkną twych zwłok. Daj, daj! Miłosierdzie to cnota, która każdemu przynosi zaszczyt. Biedny… chrrr… Jimeno, niesłusznie spotwarzony! Do otworu po prawej, proszę. Ta kolumna odbiorcza jest wyposażona w elektroniczny wykrywacz, który wrzucenie fałszywej monety karze natychmiastowym zatrzymaniem i odnotowaniem w skrzynce.
Policjant z namaszczeniem wrzucił do otworu po prawej monetę dziesięciokredytową. „W gruncie rzeczy — pomyślał Sergio — to dobry człowiek; prawie nikt nie zważa na te ogłoszenia reputacyjne, a żeby dać jakiś datek, to już w ogóle”.
Kolumna wyrzuciła z siebie odgłosy połykania, wydała kilka brzęków i ogłosiła:
— Moneta jest autentyczna i ważna w całym Mieście. Uchroniłeś się od niezłej opresji, gdybyś zamierzał mnie oszukać. Patrz i ucz się.
Nowy trzask i dwa przerażające stalowe haki wyłoniły się z boków kolumny; szybko przesunęły się w stronę przerażonego policjanta, po czym zaraz wróciły na swoje miejsce.
— Miłosierdzie to cnota, która każdemu przynosi zaszczyt — powtórzyła kolumna. — Po odliczeniu podatku od zachowania reputacji osobistej z twoich dziesięciu kredytów nie mniej niż trzy kredyty i pięćdziesiąt centów zasilą fundusz na rzecz biednego… chrrr… Jimeno, niesłusznie spotwarzonego! No dobrze, załatwione. Przypuszczam, że nie chcesz pokwitowania…
Z szybkością błyskawicy kolumna odbiorcza schowała się w rdzawym podłożu o dwa metry od słupa z pięknego niebieskiego plastiku, a chodnik znów był tak pełny i nieskazitelny, jakby nie padł nań nawet jeden promyk odległego ziemskiego słońca.
Fragment 2 (z Rozdziału V: Proces, gazeta i pojedynek)
Zatrzymali się tylko raz, w szerokiej dolinie, gdzie były dwa domy, po jednym na każdym z pobliskich wzniesień, oddalone od siebie o ponad kilometr. Wehikuł stanął w części środkowej i kilka razy dał sygnał gwizdkiem. Wkrótce z jednego z domów, zbudowanego całkowicie z bali umocowanych na silnych kolumnach z kamieni połączonych zaprawą murarską i zwieńczonego dachem pokrytym trawą, wyszła grupa osób, niosąc różne towary, wśród których wyróżniał się kosz z książkami, pół tuzina szynek i dwie skrzynki jajek, troskliwie zapakowanych w słomę. Wśród żartów i paru serdecznych klapsów w pośladki tęgawej jejmości (wyglądało, że preferował kobiece typy raczej z tych obszernych), Manchurri zrobił rachunek, po czym wręczył w zamian proch, dwie strzelby, zieloniak, kawał płótna i zapas gwoździ i narzędzi. Gdy pierwsza grupa osób odeszła, kolejna wyszła z domu naprzeciwko; był to niski budynek wykonany całkowicie z wapienia, z pochyłym dachem sięgającym aż do gruntu, na którym położono grubą warstwę ziemi, częściowo przykrytej naturalnymi kamieniami. Ci przynieśli trzy koszyki papryki, klatkę z królikami, kilka sztabek żelaza i dwa kawałki filcu. Wzięli trochę jajek (z tych samych, które dostarczyli tamci pierwsi), zieloniaki, szynki, jeden pistolet i kilka słoików na przetwory. Podobnie jak poprzednio, w Manchurriego wstąpił podrywacz i chciał pokazać coś wewnątrz wehikułu wysokiej kobiecie w męskim typie o imieniu Florita; po kilku chwilach ze środka dały się słyszeć okrzyki, furgon zatrząsł się na swych osiach i wyszli oboje: Florita wściekła i ciskająca oczami iskry, Manchurri pękający ze śmiechu i z odciskiem pięciu palców na twarzy.
— Poczekaj, Manchurri! — rozległ się głos z pierwszego domu. — Jest dla ciebie telegram!
Na dźwięk tego okrzyku i widząc człowieka, który pospiesznie schodził po zboczu, ci z drugiego domu szybko wycofali się ze swymi zakupami.
— Przyszedł dziś rano z Toledo — powiedział człowiek, zbliżając się. — Mówią, że zatrzymali bandytów, którzy was napadli; że jutro będą ich sądzić; że jeżeli chcesz jechać, musisz się pospieszyć.
— No jasne, że pojedziemy. Trzymaj, bezpłatny egzemplarz „Hejnału”. Masz dla mnie jakąś ploteczkę?
Człowiek cicho szepnął coś Manchurriemu do ucha, a ten nagle wybuchł gromkim śmiechem, łapiąc się rękoma za boki. Człowiek odszedł i Manchurri, wciąż się śmiejąc, wprawił wehikuł w ruch. Nie było sposobu wydobyć od niego, co też mu opowiedziano.
Fragment 3 (z Rozdziału VII: Problemy z trzema kobietami)
Nie wiedział, ile czasu był nieprzytomny. Kiedy się ocknął, zobaczył, że leży w tym samym miejscu, ze starą Bessie na kolanach; nieruchome czarne ciało też leżało tam gdzie przedtem. Czując, jak wszystko wiruje dookoła, wstał, opierając się na zardzewiałej strzelbie, jakby to była laska, i poszedł do strumyka. Umył sobie twarz, poczekał, by woda zmieszana z nitkami krwi odpłynęła z nurtem, i napił się trochę. Miał zupełną suchość w ustach, więc zanim się podniósł, znów się łapczywie napił.
Czuł się już bardziej rześki, gdy zdejmował czarny kaptur z głowy swego wroga. Była to kobieta. Jej jasna grzywa rozsypała się po ziemi i zaplamiła od kałuży krwi, którą była nasączona trawa. Miała szczupłą twarz, prawie bez wyrazu, a przez półotwarte powieki widać było niebieskie szkliste źrenice. Przez bezbarwne wargi, cienkie jak ostrze brzytwy, wypłynął skrzep prawie czarnej krwi.
— Wiem, skąd przybyłaś — powiedział głośno Sergio. — Przysłali cię z góry, prawda? Zorientowali się, że tam mnie nie ma… jak dawno to mogło być? Ale trochę czasu ci zajęło, żeby mnie odnaleźć… przeklęta bądź ty i ci, co cię przysłali!
Przestraszyła go myśl, że zabita mogła nie być sama i pośpiesznie zaczął ładować Bessie, gdy uzmysłowił sobie, że przecież miał do dyspozycji coś o wiele lepszego: strzelbę magnetyczną zabójczyni.
Fragment 4 (z Rozdziału VIII: Inwazja na Afrykę)
Ostatnie z pozostałych przy życiu po ataku wycofywały się pośród wycia i trajkotu. Schowani za grubymi suchymi pniami, zgromadzonymi byle jak na skutek pośpiechu, i za zwałami kamieni pokrytych roślinami, których korzenie wcisnęły się w każdą szczelinę, członkowie wyprawy patrzyli na włochate trupy mandryli rozciągnięte na ziemi wokół nich.
Strzelby z lufami rozgrzanymi do czerwoności jeszcze dymiły, a maczety ociekały krwią. Dali się zaskoczyć na skraju dżungli, wkrótce po tym, jak Juana Stone z samego wierzchołka drzewa krzykiem ogłosiła, że widzi w oddali świątynię. Wyszły, warcząc i trajkocząc, bijąc się między sobą, chrząkając swoimi głębokimi basowymi głosami, samce razem z samicami i młodymi, ale wszystkie uzbrojone w pałki lub toporne włócznie. Strzelby, a zwłaszcza ta magnetyczna Sergia, urządziły mandrylom prawdziwą jatkę. Czasami któryś z nich, jakby nie dbając o to, że zginie, szaleńczo rzucał się na przeciwnika i doznawał śmierci od uderzeń maczetami, a na ziemię płynęła jego krew o jaskrawoczerwonym kolorze.
Pyski miały długie i niebieskie, zaopatrzone w żółtawe kły, a oczy małe i złe, prawie ludzkie; wydzielały wstrętny odór brudu, ekskrementów i moczu. Wyglądało, że szczególne obrzydzenie dla tych stworzeń czuły konie, bo z pozostających trzech dwa zerwały lejce i uciekły z oczami wychodzącymi z orbit i rżąc jak przestraszone dzieci. Został jedynie Aneberg, napięty jak łuk, ze wszystkimi czterema nogami twardo stojącymi na ziemi i długą szyją wyciągniętą w stronę przeciwnika.
W kilka chwil uciekające konie stały się jedną masą mandryli stłoczonych na ich grzbietach; włochate ramiona podnosiły się i cięły, a niebieskie pyski, tocząc żółtą ślinę, wgryzały się w dwa zady i w dwa miękkie brzuchy. Najpierw pierwszy, potem drugi koń padły na ziemię, tarzając się w agonii, pożerane żywcem przez rojącą się masę mandryli.
Juana Stone padła z głową rozłupaną przez maczugę, a Jeremiasz ze strzałą w oku. W pewnym dramatycznym momencie nóż Marty rozkroił pierś trajkoczącej samicy, która wskoczyła na głowę Sergia.
Ostatnia seria wystrzałów zmusiła do ucieczki resztkę dzikiej armii.
— Miejmy nadzieję — powiedział kapitan Grotton — że to dało im nauczkę i że więcej nie wrócą.
Ale po tonie jego głosu wszyscy zorientowali się, że nawet on sam w to nie wierzył.
Fragment 5 (z Rozdziału XI: Śmierć nieznajomego)
Tym razem była to intensywna iskrząca się biel, kontrastująca z tłem o tysiącu kolorach. Bo przerażające korony drzew były zrobione ze złocistych piór, z intensywnie niebieskich strzępków bawełny (lub czegoś podobnego), z żółtych i czarnych wstążek, a w niektórych miejscach były pokryte kwiatami o kwadratowych lub trójkątnych płatkach lub doskonale elipsoidalnymi owocami o żywej żółtej barwie. A pomiędzy grupami pokracznych drzew płynęły strumyczki i kaskady pąsowej, czarnej, białej lub fioletowej wody, omywając cylindryczne pnie, wszystkie dokładnie takie same, jednolicie szare, jakby zrobione przez maszynę.
Twarz Wikinga była pełna niesmaku, gdy kontynuowali marsz pośród tych strasznych geometrycznych form. Natomiast Manchurri i Huesos wydawali się zachwyceni jak dzieci; Huesos nawet odważył się wyciągnąć swą włochatą łapę i chwycił kwiat ze zwisającej gałęzi; było to jak gdyby skrzyżowanie nagietka z kalkulatorem elektronicznym. Gdy miał go w rękach i z zainteresowaniem oglądał, dziwo otworzyło swe płatki z zielonego aksamitu, wysunęło długi czerwony język i głośno i wyraźnie powiedziało z lekko piskliwym zaśpiewem:
DANO CZŁOWIEKOWI MĄDROŚĆ
Przerażony Huesos odrzucił przedmiot, który upadł na żwirowe podłoże (wszystkie ziarenka żwiru miały dokładnie taki sam kształt i kolor) i dalej mówił:
I POGARDĘ DLA INNYCH
NIE CZYTAJ!
DOBRZE WYKORZYSTUJESZ SWOJĄ TV?
I KUPUJ OBLIGACJE SKARBU PREZYDENCKIEGO
Ostatniemu zdaniu towarzyszyły dźwięki muzyki żałobnej.
O wydawnictwie:
Powstało w 2012 roku i w pierwszym okresie swej działalności zamierza wydawać w Polsce tłumaczenia szeroko rozumianej fantastyki z Hiszpanii i, w nieco dalszej perspektywie, może także z Ameryki Płd.
"Podróż na planetę wu-wei" jest jego debiutem na polskim rynku.
Więcej informacji na stronie internetowej wydawnictwa.
comments powered by Disqus