"Assassin’s Creed: Tajemna krucjata" - fragment czwarty
Dodane: 27-05-2012 11:45 ()
Zabił go… ponieważ mógł – Tajemna Krucjata Olivera Bowdena
Dziś do przeczytania i posłuchania (w świetnej interpretacji Marcina Perchucia) kolejny, ostatni już fragment powieści Olivera Bowdena Assassin’s Creed: Tajemna krucjata (już w sprzedaży).
Rozdział czwarty Tajemnej krucjaty przenosi nas do podziemi Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie. Są tam trzej asasyni: Altaïr, Malik oraz brat Malika, Kadar. Mają odszukać i dostarczyć Mistrzowi, Al Mualimowi, pewną znajdującą się w Świątyni Salomona rzecz; nie wiedzą, czym tak naprawdę jest, ale są świadomi, że na ich drodze staną templariusze. Kadar, ku wielkiej niechęci Malika, jest wpatrzony w młodego mistrza asasynów – Alatïra. Ten zaś, pewny siebie, ignoruje zasady asasyńskiego Credo. Zabija, choć nie musi. Zabija, ponieważ może. Nie jest zatem czystym asasynem. Czysty asasyn musi się dopiero w nim narodzić.
Zapraszamy do lektury i wysłuchania fragmentu, polecając zarazem powieść Olivera Bowdena Assassin’s Creed: Tajemna krucjata, która niedawno trafiła na półki polskich księgarń.
Rozdział 4
20 czerwca 1257
Dziś rano obudził mnie Maffeo, potrząsając moim ramieniem – muszę zaznaczyć, że robił to niezbyt delikatnie. Ta natarczywość spowodowana była jednak ciekawością, jaką wzbudziła w nim moja opowieść. Powinienem być mu wdzięczny przynajmniej za to.
– No więc? – zagadnął.
– No więc co? – Mój głos był zaspany, ale Maffeo zdawał się tym nie przejmować.
– No więc, co stało się z Ahmedem?
– To, mój bracie, odkryłem dopiero w nieco późniejszym czasie.
– Opowiedz mi zatem.
Zastanowiłem się nad tym pokrótce, próbując jednocześnie przyjąć na łóżku pozycję siedzącą.
– Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli opowiem ci te historie tak, jak mnie samemu je opowiadano – powiedziałem wreszcie. – Altaïr, choć się starzeje, jest doskonałym gawędziarzem. Myślę, że powinienem trzymać się jego sposobu narracji. Większa część mojego pierwszego spotkania z Altaïrem poświęcona została właśnie tym zdarzeniom, o których opowiedziałem ci wczoraj. Temu jednemu epizodowi, który wydarzył się, gdy Altaïr miał zaledwie jedenaście lat.
–Traumatyczne przeżycie dla dziecka – zauważył Maffeo. – A co z jego matką?
– Zmarła podczas porodu.
– Jedenastoletni Altaïr został sierotą?
– Istotnie.
– Co się z nim stało?
– Cóż, wiesz, co się stało. Siedzi w swojej wieży i…
– Nie, chodzi mi o to, co wtedy się z nim stało?
– To także będzie musiało zaczekać, bracie. Gdy po raz kolejny spotkałem się z Altaïrem, skoncentrował się na wydarzeniach, które miały miejsce piętnaście lat później. W swojej opowieści przeskoczył do dnia, w którym skradał się przez mroczne, ociekające wodą katakumby, rozciągające się pod Jerozolimą…
Był rok 1191, a od zdobycia Jerozolimy przez Saladyna i jego Saracenów minęły ponad trzy lata. W odpowiedzi chrześcijanie zazgrzytali zębami, tupnęli nogami i wprowadzili w swych krajach dodatkowe podatki, by zdobyć fundusze na trzecią krucjatę – i tak raz jeszcze mężowie w kolczugach pomaszerowali do Ziemi Świętej i oblegli tamtejsze miasta.
Król Anglii, Ryszard, którego zwano Lwim Sercem – człowiek równie okrutny, jak odważny – zdobył niewiele wcześniej Akrę, ale jego największym marzeniem pozostawało odzyskanie Jerozolimy, świętego miejsca. W samej zaś Jerozolimie nie było miejsca świętszego od Wzgórza Świątynnego oraz ruin Świątyni Salomona, do której usiłowali się właśnie przekraść Altaïr, Malik oraz Kadar.
Poruszali się szybko, ale ostrożnie, trzymając się blisko ścian tuneli; ich miękkie buty ledwie zostawiały ślady na piasku. Pierwszy szedł Altaïr, kilka kroków za nim podążali Malik i Kadar. Zmysły każdego z nich dostrojone były do otoczenia, a tętno przyspieszało, w miarę jak zbliżali się do wzgórza. Katakumby liczyły sobie tysiące lat i na tyleż właśnie wyglądały. Altaïr widział, jak z chwiejnych drewnianych wsporników osypuje się piasek i kurz; ziemia pod stopami była miękka, a pokrywający ją piach był wilgotny od wody, która nieprzerwanie kapała skądś z góry – gdzieś blisko musiał przebiegać jakiś ciek wodny. Powietrze było ciężkie od zapachu siarki, wydobywającego się z napełnionych olejem skalnym kaganków, zawieszonych na ścianach tunelu.
Pierwszy kapłana usłyszał Altaïr. Nie bez powodu został przecież wybrany dowódcą, asasyńskim mistrzem; jego umiejętności były większe, jego zmysły bardziej wyostrzone. Przystanął. Dotknął ucha, po czym uniósł rękę i wszyscy trzej zastygli w bezruchu niczym zjawy, które nawiedziły korytarz. Altaïr rzucił okiem za siebie: pozostali dwaj czekali na jego następną komendę. Oczy Kadara płonęły z niecierpliwości; spojrzenie Malika pozostało czujne i skupione.
Cała trójka wstrzymała oddech. Wokół nich kapała woda. Altaïr z uwagą nasłuchiwał mamrotania kapłana.
Fałszywa chrześcijańska pobożność templariusza.
Altaïr przesunął ręce za plecy i szybko poruszył nadgarstkiem, by wysunąć ukryte ostrze. Poczuł przy tym znajome szarpnięcie mechanizmu połączonego z pierścieniem, jaki nosił na małym palcu. Należycie dbał o swe ostrze, dzięki czemu odgłos, jaki wydawało w momencie uwolnienia, był niemal niesłyszalny – aby mieć pewność, wysunął je dokładnie w chwili, w której na ziemię spadła kolejna kropla wody.
Kap… kap… klik.
Przesunął ramiona do przodu, a ostrze na jego lewej ręce zalśniło w migotliwym świetle, spragnione krwi.
Altaïr przylgnął plecami do ściany tunelu i ruszył ostrożnie naprzód, posuwając się przez łagodny zakręt, dopóki nie dostrzegł klęczącego w przejściu kapłana; miał na sobie szaty templariuszy, co mogło oznaczać, że dalej, zapewne gdzieś w ruinach świątyni, znajdują się także i inni. Altaïr nie wątpił, że szukają tam ich skarbu.
Serce zabiło mu szybciej. Było tak, jak przypuszczał. To, że miasto znajdowało się pod kontrolą Saladyna, nie powstrzymało mężów spod znaku czerwonego krzyża. Oni także mieli swoje sprawy do załatwienia na wzgórzu. Jakie? Altaïr rzecz jasna zamierzał się tego dowiedzieć, ale najpierw…
Najpierw należało zająć się kapłanem.
Przykucnął nisko i podkradł się od tyłu do klęczącego mężczyzny, który nadal się modlił, nieświadomy bliskości śmierci. Altaïr przeniósł ciężar ciała na wysuniętą nogę i ugiął nieco kolana, po czym wzniósł ostrze i cofnął do tyłu zgiętą w łokciu rękę, gotów do zadania ciosu.
– Czekaj! – syknął za jego plecami Malik. – Musi być inny sposób… On nie musi umierać.
Altaïr zignorował go. Jednym płynnym ruchem chwycił księdza prawą ręką za ramię, a lewą wbił ostrze w jego kark, trafiając między czaszkę a pierwszy kręg i przerywając tym samym kręgosłup.
Kapłan nie zdążył krzyknąć: śmierć była prawie natychmiastowa. Prawie. Ciało szarpnęło się i wyprężyło, ale Altaïr przytrzymał je pewnym chwytem. Przytknąwszy palec do arterii szyjnej duchownego, poczuł, jak uchodzi z niego życie. Ciało rozluźniło się powoli i Altaïr pozwolił mu cicho opaść na ziemię, gdzie legło w kałuży wsiąkającej w piach krwi.
Cała rzecz rozegrała się szybko i bezgłośnie. Kiedy jednak Altaïr wyciągał z powrotem swoje ostrze, podchwycił oskarżycielskie spojrzenie Malika. Wszystko, co mógł zrobić, to stłumić cisnący mu się na usta szyderczy uśmieszek, który wywołała okazywana przez Malika słabość. Z drugiej strony brat Malika, Kadar, wciąż wpatrywał się w ciało kapłana z mieszaniną zachwytu i respektu.
– Doskonałe zabójstwo – powiedział podekscytowany. – Fortuna sprzyja twemu ostrzu.
– To nie fortuna – odparł chełpliwie Altaïr. – To umiejętności. Obserwuj dalej, a może się czegoś nauczysz.
Mówiąc to, spojrzał uważnie na Malika i zauważył, jak oczy asasyna zapłonęły gniewem i zazdrością; nie było wątpliwości, że wywołało ją uznanie, jakim Kadar darzył Altaïra.
I rzeczywiście Malik zwrócił się do swego brata.
– Tak… Nauczysz się lekceważyć wszystkie nauki naszego Mistrza.
Altaïr raz jeszcze uśmiechnął się ironicznie.
– A jak ty byś to załatwił?
– Nie ściągałbym na nas uwagi. Nie odbierałbym życia niewinnemu.
Altaïr westchnął.
– Nie jest ważne to, jak wypełnimy zadanie, byle zostało ono wykonane.
– Ale to nie są metody… – zaczął Malik.
Altaïr utkwił w nim swoje spojrzenie.
– Moje metody są lepsze.
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nawet w tym wilgotnym, zimnym i cieknącym tunelu Altaïr zdołał dostrzec w oczach Malika zuchwalstwo oraz urazę. Wiedział, że musi na niego uważać. Wyglądało na to, że młody Malik jest przeciwnikiem, który tylko czyha na odpowiednią okazję.
Jednak nawet jeśli planował rzucić Altaïrowi wyzwanie, to najwidoczniej uznał, że teraz nie pora.
– Pójdę na zwiady – oświadczył. – Spróbuj nie zhańbić nas bardziej.
Kara za to wyjątkowe nieposłuszeństwo także będzie musiała poczekać, zdecydował Altaïr, patrząc za Malikiem, który ruszył tunelem w kierunku świątyni.
Kadar popatrzył za oddalającym się bratem, po czym obrócił się do Altaïra.
– Jakie właściwie jest nasze zadanie? – zapytał. – Mój brat nie powiedział mi nic poza tym, że powinienem czuć się zaszczycony, że mnie do niego wybrano.
Altaïr przyjrzał się pełnemu zapału młodzikowi.
– Mistrz sądzi, że templariusze znaleźli coś pod Wzgórzem Świątynnym.
– Skarb? – wyrzucił z siebie Kadar.
– Nie wiem. Najważniejsze, że Mistrz uważa to za istotne. Inaczej nie rozkazałby mi tego czegoś odzyskać.
Kadar skinął głową i na znak dany mu ręką przez Altaïra podążył szybko w ślad za bratem. Altaïr został sam. W zamyśleniu patrzył na zwłoki księdza; na piasku wokół jego głowy utworzyła się krwawa aureola. Malik mógł mieć rację. Z pewnością istniały inne sposoby na uciszenie kapłana. A jednak Altaïr go zabił, ponieważ…
Ponieważ mógł.
Ponieważ był Altaïrem Ibn-La’Ahadem, synem asasyna. Najlepiej wyszkolonym w całym Zakonie. Był mistrzem wśród asasynów.
Ruszył przed siebie i dotarł do ciągu głębokich dziur w ziemi – w czeluściach unosiła się mgła. Bez trudu wskoczył na pierwszą poprzeczną belkę nad przepaścią. Wylądował gibko na ugiętych nogach, niczym kot, oddychając spokojnie i napawając się własną siłą i sprawnością.
Przeskoczył na kolejną belkę, a potem na następną, aż wreszcie dotarł do miejsca, w którym czekali na niego Malik oraz Kadar. Nie zwróciwszy na nich uwagi, przemknął obok; odgłos jego stóp był cichy niczym szept, a na piasku nie zostawał po nich niemal żaden ślad. Nagle wyrosła przed nim wysoka drabina, na którą wskoczył z rozpędu, pokonał ją szybko i cicho, zwalniając dopiero tuż przed samym szczytem, gdzie zatrzymał się, nasłuchując oraz wciągając w nozdrza powietrze.
Następnie bardzo powoli wysunął głowę i jego oczom ukazała się wysoka komnata, a w niej, tak jak się tego spodziewał, strażnik. Stał obrócony do Altaïra plecami. Ubrany był w strój templariuszy: pikowany kaftan, zwany gambesonem, nogawice, kolczugę; u biodra zwisał mu miecz.
Altaïr, cichy i nieporuszony, przyglądał mu się przez chwilę, zwracając uwagę na jego posturę i sposób, w jaki trzymał ramiona. Dobrze. Strażnik był zmęczony i nieobecny. Uciszenie go będzie proste.
Altaïr powoli podciągnął się; znalazł się na podłodze komnaty. Przez chwilę trwał tam skulony, starając się wyrównać oddech, cały czas uważnie obserwując templariusza. Wreszcie podkradł się do niego, wyprostował i uniósł ręce: lewa stała się jego pazurem, prawa zaś gotowa była pochwycić i uciszyć strażnika.
Wtedy zaatakował. Poruszył nadgarstkiem, by uwolnić ostrze, które wbił w kręgosłup strażnika w tej samej chwili, w której się wysunęło; jednocześnie sięgnął prawą ręką, by zdławić okrzyk mężczyzny.
Przez krótki moment stali razem, zespoleni w makabrycznym uścisku, aż Altaïr poczuł na swej dłoni łaskotanie – stłumiony ostatni krzyk, jaki wydała z siebie ofiara. Strażnik zwiotczał i Altaïr opuścił go delikatnie na ziemię, nachylając się jeszcze, by zamknąć mu powieki. Poniósł karę za to, że zawiódł jako wartownik, pomyślał ponuro Altaïr, po czym wyprostował się i dołączył do Malika i Kadara. Ostrożnie ruszyli łukowo sklepionym przejściem, które przed chwilą okazało się tak nędznie strzeżone.
Znaleźli się na górnym poziomie olbrzymiej sali. Altaïr ogarnął ją wzrokiem i nagle poczuł się onieśmielony. Był w ruinach legendarnej świątyni, o której powiadano, że w 960 roku przed Chrystusem zbudował ją sam król Salomon. Jeśli Altaïr się nie mylił, spoglądali teraz na największy budynek świątyni, na jej Miejsce Najświętsze. Wczesne zapiski mówiły o ścianach wyłożonych drewnem cedrowym, o wyrzeźbionych postaciach cherubinów, o drzewach palmowych oraz o kwiatach wytłoczonych w złocie, lecz obecnie świątynia była ledwie cieniem swojej dawnej świetności. Zniknęło ozdobne drewno, cherubiny i złote wykończenia – Altaïr dobrze wiedział, co się z nimi stało – nie miał najmniejszych wątpliwości, że wpadły w łapy templariuszy. Jednak nawet odarta ze swych złotych ozdób Świątynia pozostawała miejscem czci. Altaïr niejako wbrew sobie poczuł, że widok tego miejsca napełnia go zachwytem.
Stojący za nim dwaj towarzysze byli jeszcze bardziej oniemiali.
– Tam… To musi być Arka – rzekł Malik, wskazując na przeciwległy koniec sali.
– Arka Przymierza!… – wydał stłumiony okrzyk Kadar, który zauważył to samo, co brat.
Altaïr otrząsnął się i spojrzał na obu mężczyzn. Przypominali mu w tamtej chwili parę ogłupiałych handlarzy, zaślepionych widokiem świecidełek.
Arka Przymierza?
– Nie bądźcie śmieszni – zbeształ ich. – Nic takiego nie istnieje. To tylko legenda.
Ale przyglądając się dokładniej, sam nie był już tego do końca pewien. Skrzynia niewątpliwie miała wszelkie cechy legendarnej Arki. Wyglądała dokładnie tak, jak opisywali ją prorocy: cała powleczona złotem, ze złotym wiekiem przyozdobionym figurami cherubinów oraz ze złotymi pierścieniami, do których wkładano drążki do jej przenoszenia. Altaïr uświadomił sobie po chwili, że w tym przedmiocie było coś jeszcze.
Otaczała go aura…
comments powered by Disqus