"2011 Antwerp Convention" - relacja

Autor: Sylwia Wilczewska Redaktor: Motyl

Dodane: 05-04-2012 16:05 ()


Siny od śniedzi brodaty Herakles dławi zaśniedziałego lwa zanurzającego w nim pazury. Walka rozgrywa się tuż obok torów tramwajowych i przejścia dla pieszych, a w tle potyczki, na ścianie szklanej budowli, widnieje napis ANTWERP EXPO. Tego szukamy. Zlot reklamowany jako pierwszy duży belgijski konwent odbywa się 1 maja 2011 roku w ramach Expo - jednocześnie z mającymi miejsce w tym samym budynku targami książki - a na reklamujących go ulotkach nazywa się po prostu "2011 Antwerp Convention".

Hala konwentowa przedstawia malowniczy widok: prócz stosów książek, komiksów i gadżetów wzrok przyciągają przede wszystkim akcesoria filmowe w charakterze eksponatów: połyskujące diodami ansiblopodobne urządzenia, mundury załóg statków międzygwiezdnych i liczne futurystyczne gadżety. Powszechną uwagę zwracają lśniący metalicznie zębaci obcy z filmu "Alone in the Dark", których wygląd wiernie odzwierciedla obrazy z gry pod tym samym tytułem. Liczba gości, przeważnie - choć nie tylko - w wieku od gimnazjum po studia, cały czas się powiększa. Sporo zbiera się ich także w pobliżu stojącego z boku podłużnego stolika zaproszonych gości - autorów i aktorów; przed każdym z nich stoi tabliczka informująca o cenie autografu (przedział rozciąga się od 10 do 30 euro). Na wysokiej platformie trwają przygotowania do konkursu cosplayowego; ktoś przesuwa sterty pudeł, żeby zrobić miejsce dla uczestników, ktoś inny nerwowo poprawia element fryzury czy pajęcze odnóże.

Na konwent przyciągnęła mnie między innymi zapowiedź obecności Palacza z X-Files - Williama B. Davisa. Nie jest on jednak jedynym zaproszonym gościem wyraźnie kojarzącym się z konwencją supernatural; na pytania uczestników odpowiadał również Uwe Boll - reżyser "Alone in the Dark". Filmowi fani mają także okazję porozmawiać z Fredem Williamsonem (współpracownikiem Quentina Tarantino, grającym w "Od zmierzchu do świtu") i występującym w "Gwiezdnych Wojnach" Scottem Capullo.

W porównaniu z kameralnym konwentem w holenderskim Heldhoven, na którym byłam poprzednio, ten jest znacznie bardziej tłumny i - co tu kryć - komercyjny (choć nie powinnam rzucać kamieniem, skoro sama przyjechałam tu nie tylko z ciekawości, ale także po to, by uzupełnić luki na półkach i zdobyć adresy tanich anglojęzycznych antykwariatów przyjmujących zamówienia przez Internet). Jest też o wiele mniej skoncentrowany na literaturze i "tradycyjnym" komiksie (ale także na grach komputerowych), a bardziej na filmie i anime, za czym idzie różnica w dominującej grupie wiekowej - w Heldhoven, na oko, byłam jednym z najmłodszych uczestników, a tu najwyraźniej należę do starszyzny. I w Heldhoven, i w Antwerpii stosunkowo mało było gier RPG, którym w Polsce coraz częściej poświęcona jest lwia część programu.

Zatrzymuję się na chwilę przy automatach do gier: przy wejściu na konwent można pograć we flipera w scenerii Simpsonów lub filmowego Władcy Pierścieni. Potem Stijn i ja rozdzielamy się: on idzie na cosplay, ja dryfuję w stronę anglojęzycznego antykwariatu, skąd spoglądają na mnie znane i nieznane tytuły lekturowych zaległości. Po drodze kątem oka przyglądam się innym stoiskom. Niektóre obiekty handlowe zaskakują; można tu nabyć liczne maski postaci filmowych, miniaturowe kopie niektórych eksponatów z filmowych wystaw, większe i mniejsze figurki elfów, orków, astronautów i kosmitów, ale także zabawki, które od zwykłych lalek-niemowląt różnią się tylko gustowną kolorową trumienką.

Tłum niesie mnie w kierunku cosplayowej platformy. Przez chwilę przyglądam się krótkim scenkom odgrywanym przez uczestników. Największą furorę robi przemieszczająca się powoli i dostojnie dama-pająk, końcówka każdego odnóża połyskuje złotem, a ludzkie nogi pajęczycy, by nie zaburzać konwencji, toną w fałdach ogromnej sukni-odwłoka. Kilku obserwatorów czeka, aż pajęczyca zejdzie ze sceny, żeby zrobić sobie z nią zdjęcie. Wśród uczestników dominują uczestniczki, a kostiumy to głównie szerokie kolorowe suknie, uzupełnione o odpowiednią fryzurę (czasem dodającą właścicielce dobrych kilkunastu centymetrów) i makijaż. Jest też jednak kilku panów, zwracających uwagę kolorowymi perukami mającymi odzwierciedlić znany efekt włosów z anime. Jeden z uczestników, w ciemnych okularach i z białą brodą, od pasa w górę ma na sobie cielisty kostium, pod którym muszą się kryć poduszki symulujące masę mięśniową odgrywanego bohatera. Na chwilę pojawia się także Klingon z metalowymi naramiennikami i charakterystycznym żłobionym czołem.

Jako zadeklarowana fanka X-Files pozostaję w pobliżu platformy, kiedy miejsce cosplayowców zajmuje William B. Davis, znany jako złowrogi Palacz - Cigarette Smoking Man. Zgromadzony tłumek zadaje mu pytania - najczęściej ustami prowadzącej spotkanie moderatorki. Spytany, czy prywatnie pali, Davis opowiada, jak na planie serialu o mało nie uzależnił się ponownie od papierosów kilkanaście lat po rzuceniu palenia. W rezultacie prawdziwe papierosy wymieniono mu na sztuczne, tak, że kłęby dymu, które pamiętamy z odcinków, są w rzeczywistości zupełnie nieszkodliwe.

- Są obrzydliwe, ale nie uzależniają - mówi z uśmiechem Davis.

W końcu sama wyciągam rękę po mikrofon, żeby spytać o motywację filmowego Palacza. Aktor odpowiada, że choć grana przez niego postać to czarny charakter, postanowił założyć, że to on jest pozytywnym bohaterem, walczącym o ocalenie świata. Palacz różni się wtedy od Muldera tylko sposobem działania, który uznał za najlepszy: paradoksalnie, metoda Palacza polega na zawarciu z obcymi paktu, podczas gdy Mulder - jak mówi Davis - uważa ich za jednoznacznie złych i chce walczyć z nimi za wszelką cenę. Później podchodzimy jeszcze ze Stijnem do stolika gości, żeby zamienić z Davisem kilka słów. Wspominam o wstępie napisanym przez aktora - absolwenta filozofii - do zbioru artykułów o roli filozofii w serialu i jeszcze chwilę rozmawiamy o filozofii Palacza. Kiedy się żegnamy, Stijn trzyma w ręku dużą fotografię podpisaną "William B. Davis - CSM" (którą, niestety, zgubi później w kinie, do którego w drodze powrotnej wybierzemy się na wchodzącego właśnie na ekrany "Czarnego łabędzia").

Jak na kogoś zupełnie nowego w tym środowisku, czuję się bardzo swobodnie - nawet jeśli główną aktywnością na konwencie jest handel, to sprzedawaniu i kupowaniu towarzyszy wiele rozmów, przeradzających się nieraz w gorące dyskusje. Kiedy wymykam się na chwilę do innej hali, żeby odwiedzić targi książki, zaskakuje mnie nagła cisza - sąsiednia impreza jest już na ukończeniu albo po prostu nie cieszy się zbyt dużym zainteresowaniem, bo opuszczone stosy książek na podłodze nie sprawiają zbyt optymistycznego wrażenia. Wszelkie porównania między targami a konwentem są jednak o tyle nieadekwatne, że książki sprzedawane na tych pierwszych są w przeważającej mierze po niderlandzku, co mocno ogranicza liczbę zainteresowanych w porównaniu z konwentem, na którym, mimo widocznych akcentów lokalnych, dominuje angielski. Trudno mi ocenić przekrój narodowościowy konwentu, ale wygląda na to, że wydarzenie przyciągnęło również sporo Holendrów. Płeć męska i żeńska reprezentowane są mniej więcej tak samo licznie, choć ta druga przeważa na cosplayu, a ta pierwsza okrąża z aparatem szczerzących druciane zęby kosmitów.

Nie każdemu podoba się zwyczaj sprzedawania autografów, choć wszyscy są do niego przyzwyczajeni: - Na mój autograf nie trzeba wydawać dwudziestu euro - prycha pisarz, siedzący przy stoisku swego wydawnictwa, z dala od stolika gości.

Do swoich książkowych zdobyczy dołączam zbiór opowiadań "Pure Fantasy Jaarbundel", stanowiący wybór niderlandzkiej fantastyki z 2005 roku, opatrzony autografem autora jednego z utworów i jednocześnie wydawcy całości - bardzo miłego Alexa de Jonga. Jak dowiaduję się z rozmowy, fantastyka autorów piszących po niderlandzku boryka się z tym samym problemem co niderlandzka literatura głównego nurtu. Bariera językowa nie pozwala jej przebić się poza granice krajów Beneluksu, w związku z czym autorzy miewają problemy z publikacją. Nieco inaczej jest z belgijskimi komiksami, czytanymi i cieszącymi się dobrą opinią na całym świecie - choć i w tym przypadku serie najbardziej kochane przez Belgów, jak "Suske en Wiske" Willy'ego Vandersteena, za granicą są niemal nieznane.

Już za rok Antwerpia ujrzy kolejną odsłonę konwentu, ale na razie impreza wyraźnie ma się ku końcowi; kolorowe stoiska kolejno znikają, a cosplayowe księżniczki przebierają się za kulisami, by przybrać wygląd mniej wyróżniający je z tłumu - futurystyczne kreacje budzą podziw tutaj, ale na antwerpskich ulicach byłyby nieco mniej na miejscu. Kiedy wychodzimy, nie chowam aparatu; antwerpski dworzec jest jedyny w swoim rodzaju i bardziej niż jakiekolwiek inne znane mi miejsce przywodzi na myśl architekturę w stylu steampunk.


comments powered by Disqus