"John Carter" - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 12-03-2012 21:55 ()


Houston mamy problem! Kolejna wyprawa na Marsa okazała się fiaskiem. Od czasów agenta Hausera nikomu nie udało się okiełznać Czerwonej Planety. Sztuka ta nie powiodła się również niejakiemu Johnowi Carterowi.

Weteran wojny secesyjnej, powołany do życia na kartach powieści Edgara Rice’a Burroughsa, pragnie zapomnieć o piekle, jakiego doświadczył, aby wieść dostatni żywot dzięki odkryciu żyły złota. Niespodziewanie okazuje się, że grota pokryta cennym kruszcem jest swoistym portalem umożliwiającym wędrówkę pomiędzy światami. W nowym miejscu John zastaje pustynny krajobraz, a panujące tam warunki sprawiają, że niektóre jego zdolności zostają widocznie zintensyfikowane. Uciekający od ziemskiej wojny mężczyzna, szybko wplątuje się w marsjański konflikt między metropoliami Zodanga i Helium. Przypadkiem ratuje księżniczkę z rąk oprawców, w której zakochuje się ze wzajemnością. Myślę, że podobny scenariusz wałkowany był już setki razy, więc fabuła produkcji Andrew Stantona nie powinna być dla nikogo zaskakująca.

Dzieło Disneya posiada dwie zalety – pierwszą z nich jest rozbuchana, olśniewająca scenografia i kreacja marsjańskiego świata, a drugą Woola, superszybki pies przypominający buldoga, stanowiący poważną konkurencję dla innego czworonoga, Krypto. O pozostałych aspektach nieco nużącego filmu zapomina się natychmiast po seansie. Szału nie ma – „John Carter” to sprawnie splecione klisze, zapożyczone z mniej lub bardziej popularnych produkcji, ukazane pod płaszczykiem ekranizacji powieści Burroughsa. Kino wtórne, uproszczone i w przeważającej mierze odarte z humoru, który nadałby niektórym scenom iście niebiańskiej lekkości, pozbywając je zbyt patetycznego tonu. Mało tego, kiedy John Carter napotyka Tars Tarkasa i próbuje przedstawić się, autochton myli jego imię z miejscem pochodzenia. Pierwszy raz wypada to zabawnie, ale powtarzane namolnie przez dwie godziny jest doskonałą ilustracją bezradności autorów, którzy nie potrafili wznieść się ponad jeden, przeciętny gag. 

Podróżując po galaktycznej filmostradzie można zauważyć, iż główny protagonista to bliski znajomy porucznika Johna Dunbara z obrazu Kevina Costnera. Zielonoskórzy  mieszkańcy Marsa to ubodzy krewni Na’vi, a piaszczyste krajobrazy Barsoom przypominają plenery Tatooine. Pojedynek na arenie z udziałem przerośniętych białych małp również wydaje się znajomy. Nawet dla namiastki westernu znalazło się miejscu w tym gatunkowym tyglu. Cóż, Disneyowi przytrafił się bezwartościowy zbuk zamiast kolejnej kury znoszącej złote jajka.

Lwia część budżetu „Johna Cartera” została „skonsumowana” przez efektowne, komputerowe miraże, toteż poskąpiono funduszy na zatrudnienie co najmniej renomowanych aktorów. Do ról marsjańskich kochanków zaangażowano duet: Taylor Kitsch i Lynn Collins, czyli drugi plan z ekranizacji przygód Wolverine’a (dokładniej Gambit i Silverfox). Między parą trudno dostrzec nawet imitację chemii – mimo że on nie ma sobie równych w skoku w dal i wzwyż, a ona jest uwodzicielskim szermierzem. Oblicza obrazu nie odmienił również Mark Strong, po raz enty w krótkim odstępie czasu kreujący czarny charakter. Jego bezbarwnej roli nie ratuje nawet umiejętność kamuflażu. Dorzucając do tego koszmarny występ Dominica Westa – zmagającego się przez cały film ze swoim grymasem twarzy, wykrzywionym od nadmiaru wypitego soku z cytryny oraz zmęczonego Ciarána Hindsa, dla którego miniony rok był harówką (ostatnio egzorcyzmował, szpiegował, był Mefistotelesem, by w końcu dwukrotnie pomóc chłopcu z blizną), otrzymujemy widowisko bez wyrazu. Stanton postawił na wyrobników oraz artystów, przed którymi rysuje się szansa podbicia hollywoodzkiej, korodującej machiny komercji. Niemniej nie potrafił zmotywować ich, aby włożyli więcej serca w role, tudzież scenariusz od początku nadawał się do przepisania. Występy aktorów dopełniają obrazu pociesznej przeciętności – przyjemnie ogląda się wizualne fajerwerki i generowane komputerowe postaci, ale nic z tego nie wynika. 

  Parafrazując słowa Agnieszki Holland – „John Carter” to megagalaktyczna wydmuszka warta bagatela ćwierć miliona dolarów według oficjalnych danych, a koszty produkcji zapewne były większe. Ten amalgamat gatunków na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie wysmakowanego, trójwymiarowego dania, które przy pierwszej degustacji okazuje się bigosem na winie – czyli potrawą z resztek. Oczywiście obraz znajdzie swoich sympatyków wśród widzów mających niskie wymogi względem przygodowo-awanturniczych produkcji – w myśl zasady, aby się tylko działo, było ładne i koniecznie z happy endem. Tylko czy takie kino w końcu nie zbrzydnie nawet najbardziej odpornym na ekranowe głupoty widzom?

 

Tytuł: "John Carter"

Reżyseria: Andrew Stanton

Scenariusz: Andrew Stanton, Mark Andrews, Michael Chabon

Na podstawie powieści Edgara Rice'a Burroughsa "Księżniczka Marsa"

Obsada:

  • Taylor Kitsch
  • Lynn Collins
  • Samantha Morton
  • Willem Dafoe
  • Thomas Haden Church
  • Mark Strong
  • Ciarán Hinds
  • Dominic West
  • James Purefoy

Muzyka: Michael Giacchino

Zdjęcia: Daniel Mindel

Montaż: Eric Zumbrunnen

Scenografia: Nathan Crowley

Kostiumy: Mayes C. Rubeo

Czas trwania: 132 minuty

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus