"Czas wojny" - recenzja
Dodane: 08-02-2012 21:58 ()
Dynamiczny, pełen napięcia, oszałamiający wizualnie, z doskonałą muzyką i wyraźnie zarysowanymi bohaterami. Wszystkie te słowa doskonale oddają... zapowiedź „Johna Cartera”, którą wyświetlono przed projekcją „Czasu wojny”. Niestety, w przypadku obrazu Spielberga tak różowo już nie jest. Film twórcy „E.T.” i „Poszukiwaczy zaginionej Arki” w porównaniu do reszty dorobku reżysera wypada blado i bez wyrazu, mając się nijak do kunsztu, jaki zaprezentował nam na przestrzeni ostatnich dekad Steven Spielberg.
Sugerując się polskim tytułem można pomyśleć, że widzowie rzuceni zostaną w czasy bezpardonowego i bezsensownego konfliktu I wojny światowej, i będą mogli obserwować chwytający za serce wojenny epos o odwadze oraz poświęceniu. Tu przeżywamy pierwszy szok, bowiem film nabiera tempa niezwykle ślamazarnie, a napięcie wzrasta wyjątkowo powoli. W otwierających scenach widzimy narodziny oraz dorastanie młodego ogiera, który w wyniku uporu pewnego farmera trafia pod jego skrzydła, a jego syn szybko zaprzyjaźnia się z koniem. Następujące potem sceny to istna gloryfikacja ciężkiej pracy i oddania, której kulminacją jest nad wyraz „epicka” scena pługa zatapiającego się niczym nuklearna łódź podwodna w twardą i nieskorą do współpracy glebę. Z sekwencji ciągnących się przez jedną trzecią filmu i wprowadzających do obrazu dłużyznę patos wylewa się wręcz wiadrami. Jeśli jest to niezwykle przemyślana przez reżysera alegoria wojny to mnie, prostemu widzowi, umknęła ona w całości. W czasie pierwszych czterdziestu minut projekcji nie raz zerkałem z niecierpliwością na zegarek, czekając na popchnięcie akcji do przodu.
Dalej jest już lepiej, choć nie idealnie. Kiedy w wyniku komplikacji finansowych wspomnianego farmera ogier trafia do młodego oficera, akcja jak gdyby wskakuje na wyższy bieg. Historia wciąż obraca się wokół konia, jednak tym razem przedstawia go biorącego udział w wielu, niektórych interesujących innych mniej, wydarzeniach, umożliwiających przekrojowe zapoznanie się z rzeczywistością światowego konfliktu, w tym z doskonale oddanymi realiami brutalnej wojny pozycyjnej. Chwała jednak scenarzystom za to, że choć obecność ogiera Joeya zawsze pozostaje odczuwalna, to nie przesłania ona kompletnie bohaterów ludzkich. Bo na Boga, ileż można oglądać cierpienia młodego i brutalnie wykorzystywanego konika? Wprowadzenie dodatkowych wątków zróżnicowało film i uczyniło go bardziej interesującym.
Osobnym tematem do dyskusji są kreację aktorskie. O ile w ogólnym rozliczeniu wypadają bardzo dobrze (w szczególności zaś tyczy się to flegmatycznych angielskich oficerów), to nie sposób nie zauważyć, że są to postaci z natury bardziej archetypiczne niż bohaterowie z krwi i kości. Mamy więc zapijaczonego farmera, który stara się podnieść z nałogu, idealistycznego oficera czy też obecnego niemal we wszystkich filmach wojennych „przyzwoitego szwaba”. Nie jest to jednak ogromna wada, a takie przedstawienie postaci dobrze wpisuje się w konwencję końsko-wojennego eposu. Jedynie główny bohater ludzki, wspomniany już syn farmera, razi i irytuje wypowiadając wszystkie swoje kwestie tonem nabrzmiałym od emocji niczym balon, jak gdyby zaraz miał się popłakać.
Wszystko to wygląda pięknie i zapiera dech w piersiach. Nasycone intensywnymi barwami krajobrazy rustykalnej Anglii i wyprane z kolorów odcinki frontowe z ciągnącymi się kilometrami okopami to istna wizualna uczta. Scenografowie oraz rekwizytorzy poświęcili wiele trudu, aby wiarygodnie, a zarazem atrakcyjnie oddać ducha i nastrój minionej epoki, zarówno okresu poprzedzającego działania zbrojne, jak i samego konfliktu. Efekty połączonej pracy realizatorów wyglądają realistycznie, a w pewien sposób baśniowo. Stylistyka produkcji świetnie wpisuje się w jej treść i doskonale uzupełnia całość.
W parze z obrazem idzie doskonałe udźwiękowienie. Choć muzyka nie zapada na długo w pamięć i stanowi raczej standardową dla tego typu produkcji ścieżkę dźwiękową, to wszelkie efekty dźwiękowe wręcz wgniatają widza w fotel. Huk haubic, końskie rżenie i tętent kopyt, a także kanonada CKM-ów atakują nasze uszy intensywnie, z wyczuciem uzupełniając warstwę wizualną.
Wojna nie wybiera, ale czy my powinniśmy wybrać się na „Czas wojny”? I tak, i nie. Mimo, że film oszałamia wizualnie i stoi na jak zwykle doskonałym u Spielberga poziomie technicznym, to jednak scenariusz pozostawia trochę do życzenia. Nie najlepszy start wnoszący do produkcji dłużyznę, przeradza się co prawda w zajmujące wątki, choć nie aż tak chwytające za serce, jak można by sobie tego życzyć. Jest to nierówny film, w którym doskonała oprawa techniczna idzie w parze z historią przeciętną, a dla ludzi drażnionych przez nadmierny patos i ckliwość wręcz niestrawną. Jeżeli poszukujecie opowieści wojennej pełnej dramatyzmu i napięcia, „Czas wojny” nie przypadnie wam do gustu, ale jeśli szukacie filmu tchnącego swoistym „romantyzmem”, niejako mitologizującym wojnę, to najnowszy obraz Spielberga powinien się wam spodobać.
6/10
Tytuł: "Czas wojny"
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Richard Curtis, Lee Hall
Na podstawie powieści Michael Morpurgo "War Horse"
Obsada:
- Jeremy Irvine
- Peter Mullan
- Ted Narracott
- Emily Watson
- Niels Arestrup
- David Thewlis
- Tom Hiddleston
- Celine Buckens
- Eddie Marsan
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Janusz Kamiński
Montaż: Michael Kahn
Scenografia: Rick Carter
Kostiumy: Joanna Johnston
Czas trwania: 146 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus