„Liga Niezwykłych Dżentelmenów” - „Stulecie: 1969” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 14-01-2012 23:55 ()


Parafrazując wypowiedź jednego z XIX-wiecznych erudytów, gdyby Liga Niezwykłych Dżentelmenów nie istniała należałoby ją stworzyć. Tym bardziej, że kolejny tom jej przypadków jawi się w skarłowaciałej ofercie Egmontu niczym dzban chłodnego wina pośród ugorów wydawniczej pustki. Wszak duet twórców odpowiedzialnych za realizację tego projektu to gwarant ponadprzeciętnej jakości. I tak też jest w przypadku najnowszej, czwartej już odsłony perypetii Ligi.

Wiosna 1969 r. Brytania pławi się w kolejnej z licznych w jej dziejach rewolucji. Tym razem mieszkańcy niepokornego Albionu miast ścinać głowy królom i arcybiskupom Canterbury tudzież napawać się widokiem pośpiesznie industrializowanych metropolii, sycą się wszechobecną ekspansją rozwiązłości. Erotyzacji kultury masowej towarzyszy zmierzch tradycyjnych wartości przytłaczanych wszędobylskimi przejawami rewolucji seksualnej. Mimo, że zmysłowość nie była obca także wcześniej ukazanym okresom historycznym, to jednak skala nasycenia tego typu motywami jest w tym przypadku szczególna, bo moment dziejowy zobowiązuje. Przedstawiciele Ligi, tym razem działający (podobnie zresztą jak twórcy ich perypetii) bez kurateli wpływowego zwierzchnictwa, zdają się czuć w tej epoce nad wyraz dobrze. Dotyczy to zarówno mobilnego płciowo Orlando, popadającego w dekadencję Allana Quatermaina, jak również jeszcze bardziej chimerycznej Miny Harker. Wyzbyci resztek fasadowej moralności doby wiktoriańskiej dają się porwać aurze epoki. Nie tracą jednak z horyzontu zagrożenia, któremu zmuszeni byli stawić czoła już niemal sześć dekad wcześniej. I chociaż Oliver Haddo – źródło ówczesnych problemów – według oficjalnych źródeł zmarł w roku 1947, to jednak namaszczeni przezeń następcy zakonu Ordo Templi Terra co jakiś czas dają o sobie znać. Zarówno Mina jak i reszta okrojonego zespołu nie zamierzają bagatelizować zagrożenia. Tym bardziej, że groźba nadejścia Antychrysta wciąż nie została zażegnana.

Ta część spośród komiksowej braci, która spodziewa się mniej lub bardziej zakamuflowanych odniesień do kultury popularnej zapewne nie będzie rozczarowana. Słynący z oczytania scenarzysta (a zarazem wielbiciel intertekstualnej żonglerki) także i w tym przypadku nie traci formy, ani też zapału, by korzystać z przepastnego zasobu kultury masowej. Niektóre z obecnych tu odniesień (np. wobec jednego z klasycznych filmów Romana Polańskiego tudzież jednego z najsłynniejszych utworów George’a Orwella) sprawiają wrażenie nieszczególnie wyszukanych, choć mimo to umiejętnie wkomponowanych w tok fabuły. Wymowna jest też obecność paradującego w szarym prochowcu detektywa o inicjale C. Tropów literackich jest tu mnóstwo i zapewne nie wszyscy czytelnicy spoza kręgu kultury anglosaskiej odnajdą się w tym natłoku. Swego czasu oscylujący ku tendencjom lewackim Moore nie omieszkał tym razem zasygnalizować dystansu wobec neoliberalnej ekstermy w kontekście poczynań wzmiankowanego tutaj prezydenta USA. Czyżby zatem wraz z wiekiem ekscentryczny scenarzysta przeobrażał się w umiarkowanego konserwatystę?

Bez względu na zasadność tego przypuszczenia pewne jest, że pośród gęstwiny popkulturowych nawiązań autor nie uniknął – prawdopodobnie bezwiednie - cytowania samego siebie. Znajduje to najpełniejszy przejaw w osobie głównego adwersarza Ligi, który swoją zaciętością deklasuje jej dotychczasowych oponentów (mimo że wspomniana organizacja miała do czynienia z tak niebezpiecznymi osobnikami jak Fu Manchu czy profesorem Moriartym). Inkarnacja Olivera Haddo zdradza pewne podobieństwa wobec Antona Arcane’a, postaci całkiem nieźle znanej wielbicielom przypadków Swamp Thinga. Zarzut to jednak miałki w kontekście ogólnie pozytywnego odczucia z lektury tej opowieści.

Już lektura poprzedniego tomu wytwarzała poczucie, że niniejszy cykl to swoista podróż poprzez „deewolucje” człowieczeństwa, postępującą atrofię cywilizacji i norm kulturowych. Najnowsza odsłona serii zdaje się utwierdzać w tym odczuciu (zwłaszcza końcowa scena). Ludzkość zdaje się dojrzewać do przyjęcia Antychrysta stopniowo pogrążając się w zezwierzęceniu. Bez względu na ogólnie dekadencki klimat tej opowieści autorska spółka nie oparła się pokusie zasygnalizowania pewnej dozy sentymentu wobec niewątpliwie barwnej epoki jaką był czas hegemoni „dzieci-kwiatów”, jakże odmienny od sceny punkowej, która miała zdobyć „rząd dusz” młodych Brytyjczyków w toku kolejnej dekady.

Zabrzmi to być może aż nazbyt egzaltowanie, ale trudno otrząsnąć się z odczucia, że Kevin O’Neill uczył się komiksowego fachu właśnie po to, aby zilustrować właśnie ten komiks. Jego poprzednie dokonania w ramach projektu z udziałem wcześniejszych inkarnacji Ligi nie wymagają referencji. Zarówno wizja epoki wiktoriańskiej o umiejętnie wkomponowanym posmaku steampunka, jak i rzut oka na podupadające Imperium Brytyjskie u progu Wielkiej Wojny, wypadły nad wyraz sugestywnie i przekonująco. Nie inaczej jest w tym przypadku, zwłaszcza, że zjawiskowy ilustrator w pełni dotrzymuje kroku nieokiełznanej wyobraźni scenarzysty. Zarówno sceny rozgrywające się na płaszczyźnie astralnej, jak i „odlot” jednej z głównych postaci, zilustrowano z brawurą i zaskakującą wręcz znajomością „tematu”. Charakterystyczna dla O’Neilla skłonność ku deformacji akurat w tym przypadku zapewnia mu rozległy obszar zaprezentowania pełni skali swego talentu i warsztatowej biegłości. Kreska nie jest może tu tak obfitująca w detal jak miało to miejsce przy okazji poprzednich odsłon przypadków Ligi. Te okoliczność kompensuje umiejętny dobór kolorów, jak najbardziej adekwatny wobec uwarunkowań czasu akcji.

Klimat epoki z powodzeniem oddaje również okładka, posiadająca widoczne odniesienia do ówczesnej popularności środków halucynogennych. Tak jak w przypadku poprzedniego tomu O’Neill posłużył się estetyką charakterystyczną dla momentu dziejowego. O ile w przypadku „1910” mieliśmy do czynienia ze stylizacją według wzorców schyłkowej secesji przemieszanej z formami charakterystycznymi dla raczkującej odmiany art deco, o tyle niniejszą odsłonę cechuje „sznyt” charakterystyczny dla tzw. ery wodnika. Idealne dopełnienie zjawiskowej warstwy graficznej. 

Jak miało to już miejsce wcześniej, również i niniejszy tom wzbogacono o wykwit literackich ambicji Moore’a stylizowany na opowiadania z pulpowych magazynów pokroju „Weird Tales” tudzież legendarnego „Amazing Stories”. Zamieszczanie tego typu mikro nowelek urosło do jeszcze jednego znaku rozpoznawczego twórczości wspomnianego. Ów zabieg sprawdza się nie tylko ze względu na sposobność do przynajmniej częściowego wypełnienia luk w chronologii Ligi, ale też dlatego, że „Poddani Księżyca” to bardzo umiejętna stylizacja według najlepszych wzorców Edgara Rice’a Burroughsa czy Otisa Adelberta Kline’a. Bez tego typu dodatku trudno wręcz wyobrazić sobie perypetie podkomendnych Miny Harker.

Według zapowiedzi wydawcy wersji oryginalnej zwieńczenia „Stulecia” można spodziewać się już w sierpniu bieżącego roku. Wypada mieć nadzieję, że niewiele później doczekamy się spolszczonej wersji tego tytułu. Żal jednak, że póki co wciąż brak wieści o ewentualnej publikacji przekładu „The Black Dossier”, do której to pozycji nie brak odniesień także na kartach „1969”. Bez rozeznania w treści „Czarnych Akt” lektura niniejszego tytułu sprawia wrażenie niepełnej. Stąd pomimo pokomplikowanej sytuacji w kwestii praw autorskich może jednak także i ta pozycja trafi pewnego dnia pod lechickie strzechy.

Podsumowując: Liga rządzi!

 

Tytuł: Liga Niezwykłych Dżentelmenów - Stulecie: 1969

  • Scenariusz: Alan Moore
  • Rysunki: Kevin O’Neill
  • Tłumaczenie: Paulina Braiter
  • Redaktor merytoryczny: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Data publikacji: 02.12.2011 r.
  • Okładka: twarda
  • Format: 170x260 mm
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Stron: 82
  • Cena: 49,99 zł


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...