"Runy Hordów" - drugi fragment
Dodane: 10-01-2012 07:48 ()
Magdalena Salik
Runy Hordów
Doliny mroku
tom 2
(fragment)
Rozdział 1
Blask pochodni rozświetlał na krótkie chwile wydartą skale przestrzeń. W tunelu robiło się wtedy prawie tak jasno jak w dzień. Gret Orin widział przed sobą plecy jasnowłosego Horda, znikające za kolejnymi załomami. Po pierwszym podmuchu wiatru przyspieszył kroku.
Nagle poczuł, że podłoga korytarza zadrżała.
W tunelu wiało coraz mocniej. Gładkie granitowe ściany zaczęły się powoli uginać. Wbrew rozsądkowi mężczyzna na moment zwolnił i zafascynowany patrzył, jak kamienne bloki przesuwają się, zderzając się ze sobą i łącząc. Odwrócił się i wtedy usłyszał ogłuszający grzmot. Jednocześnie ostry podmuch prawie zwalił go z nóg. Cofnął się kilka kroków, odruchowo podniósł ramię i zasłonił oczy, w które wdzierał się przynoszony z Wielkiej Sali pył. Nagle potknął się – byłby upadł, gdyby ręka jego przewodnika nie chwyciła go i pociągnęła na bok.
Orin zatoczył się. Jeszcze jedno mocne szarpnięcie i przewrócił się na kolana. W tej samej chwili rozległ się kolejny grzmot. Zdążył spostrzec, że znajduje się w niewielkiej pieczarze, a Hord klęka obok jednej ze ścian. Nie podnosząc się, przypadł do niej. Przyłożył rękę do skały i poczuł, jak twardy granit dygocze.
Sekundę później w grocie rozległ się świst. Obu mężczyznom zadzwoniło w uszach. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą czernił się okrągły otwór, teraz wybrzuszyła się martwiejąca z każdą sekundą skała. Korytarz, którym przyszli z Wielkiej Sali, zniknął.
Minęło kilkanaście sekund, zanim się poruszyli.
Hord wyprostował się pierwszy. Podniósł pochodnię i rozejrzał się dookoła. Następnie wolno, krok po kroku, obszedł niewielką pieczarę, badając każdy zakamarek.
Gret wstał i zbliżył się do miejsca, skąd przybyli. Niepewnie dotknął nieruchomego granitu. Przesunął po nim palcami, próbując znaleźć choćby najmniejszą szczelinę. Podniósł wysoko ręce, ale nawet tam, gdzie powinien napotkać wylot tunelu, teraz wyczuwał tylko jednolity granitowy blok. Skała, która odgradzała go od Torna i Newii, była chłodna i gładka.
Pan na zamku Omorg oparł się o nią plecami.
Newii nic się nie stało, pomyślał. Miała jakiś problem z kostką, musiała ją niedawno skręcić, ale poza tym wyglądała na całą i zdrową. Teraz nie musi się już martwić – Torn nie pozwoli, by doznała najmniejszej krzywdy. Oczywiście najlepiej by było, gdyby kaleka pomógł Newii wyjechać z Gruaronu, ale trudno. Najważniejsze, że teraz – wreszcie! – jej los spoczywa tylko w jego rękach. Jakkolwiek trudne byłoby to, co go czeka, wreszcie wszystko zależy tylko od niego.
Nagle zmarszczył brwi. Newia powiedziała, że nigdy nie spotkała gorszego człowieka od niego. Mówiła poważnie?
Zamiast zaprzątać tym sobie głowę, rozejrzał się uważnie dookoła.
Miał przed sobą owalną pieczarę długą na kilkanaście kroków i na tyle samo szeroką. Na jej końcach, po swojej lewej i prawej stronie, spostrzegł czarne załomy.
To pewnie korytarze, w których krył się Torn, czekając, aż dotrę z Brenem Ottem do Seren, stwierdził w myślach.
Już miał podejść do prawego, bliższego, gdy zauważył, że stojący na drugim końcu pieczary Hord nad czymś się pochyla. Orin zmrużył oczy i dostrzegł pod ścianą skrzynię. Hord dotknął jej wieka. Stare, wysuszone drewno zaskrzypiało.
Przewodnik oparł delikatnie pochodnię o ścianę. Zrzucił z pleców skórzaną torbę i niewielki pakunek. Odwinął koc i zagiął jeden z jego rogów. Następnie wyjął nóż i przeciął wełniany pled, odrywając od niego trójkątny kawałek przypominający szeroką kobiecą chustę. Rozłożył go, sięgnął do skrzyni i zaczął wyjmować z niej niezbyt długie kije, których końce krępowały nasączone tłuszczem szmaty. Układał je starannie, jeden obok drugiego, na oderwanym kawałku koca.
Pochodnie, zorientował Orin.
Hord związał mocno końce koca. Podniósł się i nie odwracając głowy rzucił tobołek po nogi grafowi. Paczka potoczyła się po ziemi z głośnym klekotem, tak jakby w środku znajdowało się nie drewno, ale kości.
Po chwili wahania pan Omorgu podniósł ją i odwinął jeden z rogów. W środku znajdowało się osiem pochodni. Wyszarpnął jedną z nich. Zarzucił tobołek na plecy i podszedł do Horda, układającego na swoim kawałku koca zawiniątka z żywnością. Wyciągnął rękę, chcąc odpalić od jego pochodni swoją, ale w tej samej chwili jasnowłosy mężczyzna cofnął ramię.
– Jedna wystarcza tylko na dwie godziny.
Orin zmarszczył brwi, ale się nie poruszył. Mamy ich dziewięć, czyli światło na niecałą dobę, policzył szybko, a Torn powiedział dzień lub dwa drogi. To może być nawet czterdzieści osiem godzin. Schował pochodnię.
Odwrócił się i podszedł do jednego, a potem drugiego czarnego załomu. Wydawało mu się, że pierwszy biegnie w kierunku wschodnim, a drugi skręca gdzieś na północny zachód.
Wieko pustej skrzyni opadło z trzaskiem. Hord wstał, zakładając na plecy drugi miecz Gotów, który dał mu Torn. Potem przełożył przez szyję pas skórzanej torby, w której dźwięczał komplet dmuchawek. Zanim przesunął ją do tyłu, przywiązał do niej zwinięty ciasno pakunek z żywnością. Zostały mu dwie sakwy z wodą – jedną przypiął sobie do pasa, z drugą po chwili wahania zrobił to samo.
Orin, kryjąc się w mroku, przyglądał mu się spod wpółprzymkniętych powiek.
Jedenaście lat w Gildii, przypomniał sobie słowa Torna. A przecież gdyby nie to, że zasiedziałem się przez ostatni rok w Omorgu, mógłbym go pokonać. Na początku zaskoczył mnie, ale później... Gdyby tylko Drumen się nie zagapił...
Hord podszedł do ściany naprzeciwko zamkniętego tunelu i pochylając się, to znów prostując, badał ją uważnie.
Pan zamku Omorg nie spuszczał z niego wzroku. Młodszy ode mnie, ale nie więcej niż trzy lata, pomyślał, przesuwając się kilka kroków w bok, tak by widzieć profil niedawnego przeciwnika. W wątłym świetle ogorzała od słońca i wiatru skóra Horda miała brunatny odcień, a prosty nos i lekko wystający podbródek wydawały się szersze niż w rzeczywistości. Orin zwrócił uwagę, że dłonie jasnowłosego mężczyzny kończyły się krótkimi, grubymi palcami. Syn oberżysty albo rymarza... Ciekawe, jak trafił do Gildii? Tak jak wszyscy czy może był ochotnikiem? – na moment we wzroku grafa Ostii błysnęła drwina. Mieli go odesłać z Hrostu do tych luinów... Gdzie spotkał Newię? Jak długo przebywali razem? Grychty pojawiły się osiem... nie, dziewięć dni temu. Do tego czasu Newia jechała z panem Sorso. Pewnie napadły ich grychty i ten Hord jej pomógł. A potem Newia poprosiła go, by zaprowadził ją do Omorgu. Na moment zamknął oczy, ale zaraz z powrotem popatrzył na swojego towarzysza.
A więc byli razem nie dłużej dziewięć dni, policzył. To krótko. Czy Newia powiedziała mu, dlaczego przyjechała do Gruaron? I co znaczyły te słowa, które powiedział do Newii na końcu: Proszę nie zapomnieć... A Newia odpowiedziała, że nie zapomni. O czym? O czym przyrzekła mu nie zapomnieć? O czymś, co się stało w ciągu tych dziewięciu dni? Myśli pojawiały się jedna za drugą, rozbłyskując w jego umyśle nie dłużej niż na ułamek sekundy. Ledwie znikła ostatnia, Orin poczuł, że krew załomotała mu w skroniach. Pochylił się lekko, mrużąc oczy, i miękkim ruchem przesunął się jeszcze o stopę w bok.
Szuka ukrytego przejścia, stwierdził. Oczywiście. Musi mnie doprowadzić do tych luinów i ich stanicy... Ale jak już tam trafimy i odcyfrujemy runy... jeżeli nie będzie mi dłużej potrzebny... Hord, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo, odwrócił się. Orin znieruchomiał. Na ułamek sekundy ich wzrok się spotkał. “Nie zapomnę...”, słowa Newii dźwięczały mu w głowie, dokuczając niczym brzęk owada. O czym Newia obiecała nie zapomnieć? Co się zdarzyło w ciągu tych dziewięciu dni?
Odruchowo sięgnął ręką do pasa. I wyprostował się. Nie mam broni, uświadomił sobie nagle. Nic, nawet kawałka żelaza. Jak mogłem wcześniej nie zwrócić na to uwagi? A jeśli w nocy przyjdzie mu do głowy, że mógłby jeszcze wypełnić rozkaz Otta? Gdyby mnie zabił, Mistrz Gildii może przebaczyłby mu, że wcześniej się zawahał! Pomyślawszy to, Orin niespodziewanie się uspokoił. Jeszcze dowiem się wszystkiego. Na razie muszę się pilnować.
Hord odsunął się pół kroku i przyjrzał uważnie niewielkiemu zagłębieniu między dwiema granitowymi płytami. Jego oczy pojaśniały. Wyciągnął rękę i wpasował w otwór oko pierścienia, który miał na palcu. Lekko przekręcił nadgarstek. Skała zachrobotała i jeden blok skalny zaczął się powoli opuszczać.
Orin ruszył w jego stronę, ale zaraz raptownie stanął. Z nowo otwartego korytarza napłynęło powietrze – wilgotne, zimne i tak cuchnące, że aż się zakrztusił. Hord cofnął się o jakieś dwa kroki. Odczekał chwilę, po czym zakrył ręką usta i nos i zajrzał do tunelu, wsuwając do środka pochodnię. W jej świetle graf spostrzegł, że korytarz, niski i bardzo wąski, spowity jest grubymi pajęczynami, zasnuwającymi od góry do dołu całe przejście. Dawno nikt go nie otwierał. A w środku nie ma przewiewu, stąd ten smród, pomyślał.
Hord odwrócił się w jego stronę.
- Daj mi pochodnię.
Orin zdjął z pleców tobołek. Drugi mężczyzna wziął od niego kawałek drewna i sięgnął do jednej z kieszeni kaftana. Drgnął. Orin spostrzegł, że rzucił na niego szybkie spojrzenie. Nie odezwał się jednak, tylko włożył rękę do innej kieszeni. W jego dłoni pojawił się kawałek czarnego płótna. Hord zawiązał go sobie na szyi, po czym podciągnął wyżej, zakrywając ciasno usta i nos.
No tak, pomyślał Orin. Korytarz trzeba będzie zamknąć. Nie będzie czym oddychać. Szybko przetrząsnął kieszenie, ale nie znalazł nic, co by się nadawało na prowizoryczną maskę. Towarzysz popatrzył na niego. Dopiero teraz, gdy miał zasłoniętą połowę twarzy, graf spostrzegł, że oczy ma bardzo podobne do oczu Cabera Larda – tak samo niebieskie i jasne.
Hord zawahał się, po czym sięgnął do kieszeni. Kiedy hrabia podniósł wzrok, zobaczył, że jasnowłosy mężczyzna podaje mu drugi kawałek płótna. Wziął go i szybko zawiązał na szyi.
Hord zbliżył się do otworu i zaczął rozgarniać pajęczyny końcem niezapalonej pochodni. Orin postępował dwa kroki za nim. Wchodząc do tunelu musiał się pochylić, by nie uderzyć głową w sufit. Korytarz był tak wąski, że raz po raz obijał się o ściany to jednym, to drugim ramieniem. Resztki pajęczyn przyklejały mu się do ubrania i włosów.
Po paru krokach przewodnik zatrzymał się. Orin spostrzegł po prawej stronie dźwignię – Hord pociągnął za nią. Za plecami rozległ się chrobot. Mimo ciasnoty Gret odwrócił się i obserwował zamykające się przejście.
***
Kiedy czwarta pochodnia zaczęła się dopalać, korytarz rozszerzył się. Udul zwolnił, a po kilku krokach stanął.
Na czole miał grube krople potu. Bolały go oba ramiona – i to, w którym niósł światło, i to, którym rozgarniał pajęczyny. Odwrócił się i podał wypaloną pochodnię, całą spowitą białymi, lepkimi nićmi, idącemu za nim mężczyźnie.
- Twoja kolej – powiedział, odchylając na chwilę wilgotny od oddechu i potu materiał.
Przysunął się pod ścianę, tak by brunet mógł go wyminąć.
Po chwili podniósł głowę i spostrzegł, że jego towarzysz nie ruszył się z miejsca. Nie chce odwrócić się do mnie plecami, domyślił się bez trudu. Zmęczony, oparł się barkiem o skałę.
Droga była ciężka – wąski korytarz łagodnie, ale nieustannie wznosił się pod górę. Powietrze robiło się coraz cieplejsze i bardziej duszne. Z każdą godziną Udul szedł wolniej i zwracał mniejszą uwagę na przyklejające się do jego ciała pajęczyny. Teraz oparł głowę o ścianę i oddychał powoli, starając się w czasie krótkiego odpoczynku odzyskać jak najwięcej sił. Kątem oka przyglądał się Orinowi, który opuścił na chwilę maskę i krzywiąc się, wycierał z potu i pajęczyn pobladłą twarz.
– Twoja kolej – powtórzył po minucie. Widząc, że pan zamku Omorg przygląda mu się nieporuszony, zsunął na szyję ochronny skrawek tkaniny – Nie bój się.
Orin wyprostował się, uderzając głową w sufit. Syknął z bólu. Hord uśmiechnął się pod nosem i przysunął do ściany, tak by mogli się wyminąć.
– Daj mi wody. – Ochrypły głos pochylającego się mężczyzny zdradzał, że chociaż szedł z tyłu, jemu również droga dała się we znaki.
Hord podał mu sakwę. Sam sięgnął po drugą i wypił kilka łyków. Poczekał, aż jego towarzysz odejdzie kilka kroków, i dopiero ruszył za nim. Nie będę mu deptał po piętach, postanowił. Odetchnął trochę głębiej i skrzywił się. Wilgotne, przepojone stęchlizną powietrze po kilku godzinach wędrówki ciasnym korytarzem tak mocno drażniło płuca, że każdy oddech sprawiał ból. Dziwne, przebiegło mu przez myśl, człowiek przyzwyczaja się do nieustającego smrodu i szybko przestaje go czuć. Ale odór w tym korytarzu drażni cały czas i to coraz mocniej.
Podniósł powoli rękę i zasłonił usta oraz nos maską. Przełożył zapaloną pochodnię do lewej dłoni, a prawą włożył do kieszeni kaftana. Po chwili wymacał to, czego szukał i co po raz pierwszy wyczuł pod palcami w pieczarze, do której trafili z Wielkiej Sali – niewielki kawałek pergaminu.
Udul podniósł głowę i upewnił się, że Orin idzie nie oglądając się za siebie. Następnie zwolnił nieznacznie i wyjął pergamin. Wystarczył jeden rzut oka, by przekonać się, co to jest – list od porywaczy synka Newii, który mu pokazała. Kiedy Orin znalazł się w Wielkiej Sali, trzymał go w rękach. Odruchowo musiał go schować do kieszeni. Autor tego listu szedł teraz przed nim.
Hord zacisnął usta. Przypomniał sobie początek walki w rozbłyskującej wszystkimi kolorami tęczy sali. Gdy, wykorzystując zaskoczenie, zbił Orina z nóg, zabrakło tylko jednego ruchu... Gdyby nie Newia, nie zawahałbym się. Nie powinienem był się zawahać, przebiegło mu przez myśl.
Zaczął szybko liczyć w myślach. Od czasu, kiedy wyszli z Wielkiej Sali, minęło co najmniej osiem godzin. Torn musiał wyprowadzić już Newię z Seren. Gdyby tylko wiedział, gdzie ich szukać... Mógłby zaryzykować i stanąć przed Mistrzem Gildii. Gdyby zabił Orina i wiedział, jak znaleźć Torna, Gildia wybaczyłaby mu, że nie wypełnił rozkazu Otta. Mógłbym jeszcze wrócić, pomyślał Hord. Zwolnił kroku.
Tylko co wtedy stałoby się z Dolinami Gruaronu?
***
Jak każdemu rdzennemu mieszkańcowi Gruaronu, nawiedzające prowincję potwory towarzyszyły Udulowi od najmłodszych lat. W dzieciństwie, gdy coś zbroił, matka karmiła go opowieściami o grychtach, po których z trudem zasypiał. Gdy był starszy, co roku na jesieni widział, jak do Lorii, jego rodzinnego miasta nad Morzem Suriańskim, przybywają uciekinierzy z północy – i pamiętał ich twarze naznaczone takim samym nieszczęściem. W ciągu swoich wędrówek przez Doliny bez przerwy natykał się na ofiary grycht – martwe, najczęściej już rozczłonkowane, lub żywe – rodziny i bliskich porwanych. Teraz przypomniał sobie dwie ostatnie: szczątki rycerza w wąwozie i luina, którego twarz jad grycht zmienił w bezkształtną miazgę. Od czasu, gdy został Hordem, zdążył przyzwyczaić się do takich widoków.
Kiedy mając dziewiętnaście lat trafił do Hrostu, wcale nie uważał, że jego życie jest zmarnowane. Wręcz przeciwnie – gdzieś w głębi duszy cieszył się nawet, że będzie mógł walczyć z grychtami. W jego domu Hordzi cieszyli się szacunkiem. Ojciec zawsze powtarzał, że są to jedyni ludzie w Gruaronie, którzy robią coś, żeby powstrzymać wyniszczające prowincję zło. To dlatego gdy Udul został doprowadzony do koszar, ciągle ściskając w ręce zakrwawiony nóż, kapitan straży miasta Lorii natychmiast posłał po Hordów. Kiedy zgodzili się zabrać go do Hrostu, ojciec ucieszył się. Przy pożegnaniu powiedział synowi, że choć w ogóle na to nie zasłużył, dostaje od losu wyjątkową szansę – może nie tylko odkupić niegodziwość, jaką popełnił, ale również przysłużyć się rodzinnej ziemi. Udul zapamiętał te słowa.
W ciągu lat, które spędził w Gildii, starał się zawsze służyć ojczyźnie. W jego rozumieniu znaczyło to po prostu pomagać zamieszkującym prowincję ludziom. Jako Hord miał do tego idealne warunki, odpowiednią wiedzę i umiejętności.
Początkowo spodziewał się, że w Hroście zdradzą mu jakieś wyjątkowe tajemnice, dzięki którym mierzenie się z grychtami stanie się bagatelą. Szybko wybito mu z głowy tego rodzaju złudzenia. Udul zrozumiał, że jeśli ma przetrwać na traktach, musi wyćwiczyć refleks i spostrzegawczość, opanować do perfekcji kilkanaście ciosów i nauczyć się cierpliwości. Oczywiście były też pewne substancje, które co roku dawał mu Urlok, mikstury i proszki, nieznane nigdzie poza Hrostem pomocne wynalazki Hordów. Jednak to nie one decydowały o powodzeniu w walce z potworami. W ostatecznym rozrachunku grychtę mógł pokonać każdy, kto miał przy sobie miecz Gotów, był wystarczająco sprawny fizycznie i wystarczająco odważny.
Odkrycie to, którego dokonał już w pierwszym roku w Hroście, nie rozczarowało Udula. W Gildii nie pociągała go wiedza. Zawsze z pewną pogardą patrzył na tych, którzy nad wędrówkę przedkładali łączenie ze sobą kół zębatych. W skrytości ducha uważał, że prawdziwym Hordem można być tylko na ścieżkach Puszczy Krytów. I że tylko tam wypełnia się co roku misja Gildii.
W ciągu jedenastu lat w Hroście ciążyła mu tylko jedna rzecz. Z biegiem czasu zaczynał rozumieć, że wszystkie jego wysiłki tak naprawdę nic nie zmieniały. Pojął, że to co robił, i co robili inni Hordzi, to tylko łagodzenie skutków przekleństwa. Widział, jak z roku na rok Doliny wyludniały się coraz bardziej. Ich mieszkańcy wyjeżdżali na zimę na wschód i zachód, i jeśli tylko mogli, nie wracali. W Puszczy robiło się coraz bardziej pusto. Ze wszystkich, niegdyś gwarnych i ludnych miast i miasteczek prowincji, tylko jeden Omorg zachował dawne znaczenie. Udul nieraz myślał, że jeśli nic się nie zmieni, jeszcze kilkadziesiąt lat, a Gruaron stanie się martwym lądem. Krainą grycht i Hordów. Ale co mogło się zmienić?
Z biegiem lat w głębi duszy coraz częściej godził się z myślą, że nie ma takiej rzeczy, którą on osobiście mógłby zrobić, by przeciwstawić się nadchodzącej z północy zmorze.Tymczasem według Torna lekarstwo na chorobę toczącą Gruaron istniało. I to gdzie? W Gildii. Obłąkańczy pomysł. Ale coś w nim było, jakieś maleńkie ziarenko prawdy. Przypomniał sobie luina i jego słowa o zagrożonym języku. Języku run. Runy Hordów... Jaką tajemnicę ukrywano by w ten sposób?
Po co miałby kłamać? – myślał Udul przypominając sobie skulonego na wózku starca. Gildia wie, jak pozbyć się grycht. Zawsze wiedziała, tak powiedział. Po co miałby wymyślać coś takiego? I wysyłać nas na tę rundę? Żebyśmy obaj zginęli? Mógł sam nas zabić. Nie miał żadnego powodu, żeby kłamać. A on – spojrzał na szerokie plecy idącego przed nim mężczyzny – też chyba w to wierzy. Nie, jego to nic nie obchodzi, Torn go zaszantażował i nie ma wyboru. A ja mam? Mógłbym jeszcze wrócić. Ale jeśli istnieje szansa, choćby najmniejsza...
Spostrzegł, że pochodnia, którą niósł, zaczyna się dopalać. Piąta. Dziesięć godzin. Może to już połowa drogi?
– Zaczekaj.
Brunet zatrzymał się. Odwrócił się i Hord zobaczył jego błyszczące z wysiłku oczy.
– Następna.
Orin zdjął z pleców coraz lżejszy tobołek i podał mu kolejny kij. Udul zapalił pochodnię. W korytarzu zrobiło się jaśniej. Jego towarzysz opuścił na szyję maskę i pochylił się, oddychając powoli i z trudem. Hord czekał, aż słabsze światło zgaśnie. Odpocząć? Nie, strata czasu, stwierdził. Płomień dopalił się z sykiem.
Udul podał następną pochodnię Orinowi.
– Weź teraz tę. Ruszaj.
Wysoki mężczyzna miał przez chwilę minę, jakby chciał zaprotestować. Hord spostrzegł, że zacisnął usta. Odrzucił oblepiony pajęczynami kawałek drewna i sięgnął po ten, który podawał mu przewodnik. Jeszcze chwila wahania i odepchnął się od ściany. Poprawił opaskę i pochylając się postąpił naprzód.
Hord patrzył na jego plecy.
Syn Braga Orina, ciemiężyciela Gruaronu. Oczy Udula lekko się zwęziły – jak wszyscy w prowincji znał historię poprzedniego władcy zamku w Omorgu. A sam Gret porwał syna Newii, żeby ją ściągnąć do Gruaron, pomyślał A potem, gdy zorientował się, że grychty przyszły z północy wcześniej, zaczął jej szukać. Ale skąd wiedział o Serenach? Jak to się stało, że ma na ciele runy? Wcześniej spotkał się z Tornem? Gdzie i kiedy?
Przez chwilę usiłował przypomnieć sobie dokładnie wszystkie słowa kalekiego starca, ale był zbyt zmęczony, by się skoncentrować. Przymknął oczy. Przyszło mu do głowy co innego. Orin wybił mu z ręki nóż w ułamku sekundy po tym, jak otrzymał cios. Uświadomił sobie, że zna bardzo mało osób, które potrafiłyby w podobnej sytuacji tak błyskawicznie zareagować.
Gdzie się tego nauczył? W Vernarze? – zastanawiał się w myślach. Na Lotra, jeśli tak, musi znać samego cesarza... Ale w takim razie co on w ogóle robi w Gruaronie? Zamek w Omorgu to przecież ruina, a inne majątki Orinów są daleko stąd.
Usiłował przypomnieć sobie coś więcej na ten temat, ale bez powodzenia. Opowieści o arystokratach Peolii, ich włościach i koneksjach nigdy go nie interesowały.
Co za potworna kombinacja – porwać dziecko. I ten list... Kiedy to się skończy, a raczej jeśli to się skończy...
***
Wyciągając z tobołka ostatnią pochodnię, Gret Orin pochylił się i oparł rękami o kolana. Od stęchłego powietrza łomotało mu w skroniach. Z każdym oddechem miał wrażenie, że do jego płuc dostaje się trucizna. Był tak zmęczony, że z trudem trzymał się na nogach. Przestało mu zależeć, by ukrywać to przed przewodnikiem.
– Przesuń się.
Pan na Omorgu przyzwyczaił się już, że towarzysz zwraca się do niego półsłówkami.
Przytulił się do chłodnej skały. Hord wyminął go i postąpił parę kroków przed siebie, rozgarniając pajęczyny. Orin patrzył na powolne, dokładnie wymierzone ruchy przewodnika i pozazdrościł mu ich precyzyjnej oszczędności.
Hord, nie słysząc kroków za plecami, zatrzymał się i odwrócił. Orin sięgnął po sakwę. Woda skończyła mu się jakąś godzinę temu, ale chciał zyskać na czasie. Podniósł sakwę do ust i przechylił głowę, mając nadzieję, że poczuje na języku choćby ostatnie krople.
Kiedy to nie nastąpiło, rzucił sakwę na ziemię.
– Weź ją.
Tak, może się przydać. Mimo niechęci, jaką odczuwał wobec Horda, w duchu musiał się z nim zgodzić. Odwrócił się i z trudem pochylił. Prostując się, poczuł kucie w plecach, który rozlało się zaraz po całym ciele. Oparł się o ścianę korytarza, czekając, aż ból minie.
– Za dwie godziny skończy się światło – zauważył Udul.
Orin odwrócił głowę.
– Umiem liczyć.
Hord wzruszył ramionami. Ruszył przed siebie. Jego towarzysz odepchnął się od skały. Jak zawsze, najgorsze było kilka pierwszych kroków. Potem ciało przyzwyczajało się do wysiłku. Przynajmniej na jakiś czas.
Idąc z tyłu Gret Orin wrócił do przerwanych kilka godzin wcześniej rozmyślań. Kiedy musiał rozgarniać pajęczyny, trudno było się skupić. Ale teraz, gdy niewygodne zajęcie znów wziął na siebie Hord, graf, przymykając lekko oczy, przypominał sobie całą scenę w drżącej od rozbłyskujących świateł grocie. Starał się zapamiętać każde słowo, jakie tam padło, każdy gest i nawet każde drgnienie obecnych. Wydawało mu się, że każda z tych rzeczy może mu się w przyszłości przydać. Dopiero gdy to zrobił, wrócił myślami do chwili, kiedy wszedł do groty i zobaczył przed sobą Newię. I znów, jak poprzednio, dokładnie, słowo po słowie, odtworzył w pamięci wszystko, co Newia powiedziała, a raczej co wykrzyczała w gniewie.
Wyzwiska, jakimi go obrzuciła, nie zrobiły na Grecie wrażenia. Od chwili, gdy zdecydował się zwabić ją do Gruaronu, był przygotowany na to, że ich spotkanie będzie burzliwe. Spodziewał się nawet podobnych słów, jak te, które usłyszał, przynajmniej niektórych. W jego planach nie było jednak ani Wielkich Seren, ani Torna, ani idącego przed nim mężczyzny. A zwłaszcza – kolejnego rozstania, znów nie wiadomo na jak długo.
Orin liczył, że zobaczy się z Newią w Omorgu i będzie miał wreszcie dużo czasu, którego potrzebował, by odwołać się do tego, co było między nimi dawniej, przed Gruaronem i Twerem. Rok temu, po ostatnim spotkaniu w jej rodzinnym mieście, doszedł do wniosku, że nie wystarczy mu godzina czy dwie. Wydawało mu się, że w Dolinach Gruaronu wreszcie będzie miał tyle czasu, ile tylko zapragnie. I że tym razem nikt mu nie przeszkodzi.
Ale rozmowa w skalnej grocie okazała się krótsza nawet od tej w Twerze. I na dodatek, chociaż Newia zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewał, w jej wzroku i głosie odnalazł nuty, których zupełnie nie przewidział. Na ich wspomnienie Orin poczuł niepokój. A kiedy dodał do tego ostatnie słowa Newii, niepokój ten zaczął rosnąć. Zacisnął usta. Głupstwo. Jedyne, co tu zawiniło, to Gruaron, pomyślał.
Jakąś godzinę później kątem oka spostrzegł, że przewodnik zatrzymał się i opuścił pochodnię. Korytarz rozszerzył się. Po prawej stronie, w niewielkim wgłębieniu, stała kolejna skrzynia. Hord podniósł jej wieko. Orin przykucnął i zajrzał do środka. Zniechęcony, usiadł na ziemi, opierając się o ścianę.
– Kolejne pochodnie. Jesteśmy w połowie drogi.
Jasnowłosy mężczyzna sam zajrzał do skrzyni, a potem ruszył przed siebie.
Chce iść dalej kolejne kilkanaście godzin? Proszę bardzo, pomyślał Orin i zamknął oczy. Zasnąłby w jednej chwili, gdyby nagle z oddali nie doszedł go znajomo brzmiący chrobot. W tym samym momencie poczuł podmuch chłodnego, czystego powietrza. Prawie się zakrztusił. Koniec! To światło dla tych, którzy wyruszają z tej strony, uświadomił sobie. Wstał.
Kilka kroków i wąski tunel rozszerzył się w jeszcze jedną grotę, wysoką, ale niemal całkowicie zawaloną kamieniami. Gret usłyszał szum, więc nie zwracając uwagi na oglądającego jaskinię Horda ruszył w jego kierunku. Potknął się o kilka głazów, ale nie zwolnił. Z każdym krokiem powietrze, jakim oddychał, stawało się świeższe i coraz bardziej wilgotne. W końcu spostrzegł, że czerń przed nim zamieniła się w granat, i poczuł spadające na głowę krople deszczu. Zbliżał się świt drugiego dnia od chwili, gdy razem z Drumenem i Ottem wszedł do Wielkich Seren.
Gdzieś po prawej majaczył się ciemny kontur górskiego zbocza. Poza tym nie widział nic. Podniósł głowę i wytarł twarz, zmywając z niej resztki pajęczyn. Padało mocno i równo, a jednostajny szum wypełniał całą otwierającą się przed nim przestrzeń. Cofnął się do groty i szybko rzucił na najbliższe kamienie koc, który niósł na plecach. Zdjął kaftan. W samej koszuli wyszedł na zewnątrz i opierając się o zimną skałę, stał na deszczu tak długo, aż poczuł, że pozbył się przynajmniej części znużenia.
Kiedy wrócił do środka, strząsając z włosów krople wody, przewodnik wychodził właśnie z tunelu, niosąc w ręku dwie zapalone pochodnie. Podał mu jedną.
– Sprawdź to.
Orin odwrócił się we wskazanym kierunku i spostrzegł, że za stertą wielkich głazów kryje się niewielkie przejście.
– Po co? – Miał ochotę jak najszybciej położyć się i zasnąć.
Hord nawet na niego nie spojrzał, tylko ruszył w przeciwną stronę. Orin, którego deszcz otrzeźwił, zauważył na twarzy towarzysza cienie, widoczne mimo grubej warstwy zmieszanych z potem pajęczyn i kurzu. Ruchy Horda, jak zawsze powolne i oszczędne, stały się odrobinę sztywne. Orin patrzył przez moment, jak z wyraźnym trudem pochyla się na drugim końcu pieczary, badając coś na ziemi.
Odwrócił się i ruszył w stronę załomu.
Tak jak przewidywał, zaraz za nim czernił się niewielki otwór. Wsunął się do środka i zaczął przeciskać. Tunel stawał się coraz węższy. Już miał się cofnąć, gdy przejście skończyło się niespodziewanie. Znalazł się na progu kolejnej groty, tak samo jak poprzednia rozległej i zawalonej kamieniami.
Podniósł wysoko pochodnię i rozejrzał się. Ściany pieczary, szerokie i płaskie skalne bloki wyżłobione były przez spływającą nimi latami wodę. Orin rzucił na nie okiem i postąpił kilka kroków przed siebie. Obejrzał się na prawo i na lewo, nieuważnie i bez zainteresowania. Przeszedł szybko po grocie, zaglądając to za jeden, to za drugi kamień. Wzruszył lekko ramionami. Co tu sprawdzać? Nic tu nie ma, pomyślał. Już miał się odwrócić, gdy usłyszał głębokie stęknięcie. Zamarł.
Stęknięcie powtórzyło się, głośniejsze i wyraźniejsze niż poprzednio. Gładkie ściany wzmocniły gruby, basowy odgłos, którego nie wydałby żaden człowiek. Mężczyzna powiódł pochodnią dookoła, wpatrując się w zakamarki groty. Postąpił kilka kroków w prawo i znów, pochylając się, zatoczył płomieniem koło.
W głębi pieczary, za ogromnym, podłużnym głazem coś błysnęło. Orin odwrócił się w tamtą stronę i wreszcie spostrzegł wpatrzone w siebie białe, lekko przekrwione ślepia.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...