"Nie bójmy się krytyków" - wywiad z Grzegorzem Rosińskim

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 09-01-2012 20:02 ()


Paradoks: Zacznijmy od „Thorgala". Zarówno krytycy jak i fani niezbyt przychylnie wypowiadają się na jego temat ostatnimi czasy...

 

Grzegorz Rosiński: A to dlaczego?

 

P: Jego świat rozrósł się o serie poboczne oraz produkty pokroju książkowych adaptacji. Powstało uniwersum podobne do tych z komiksów amerykańskich, serial nie mający końca. Kim jest więc obecnie Thorgal? Postacią zmierzającą do określonego celu czy też marką przynoszącą zyski?

 

G.R.: A czy my zmierzamy do jakiegoś  miejsca, do jakiejś puenty? Oczywiście, że tak. Do jednej, nieuniknionej. Wyobraźnia natomiast może nam dać coś, czego w życiu nie uświadczymy. Albowiem w życiu nie możemy cofać się w przeszłość. Nie możemy przeżyć dwa razy tego samego doświadczenia. Owszem, możemy próbować, ale za każdym razem jest to zgoła inne uczucie. W wyobraźni zaś możemy się cofać do przeszłych epizodów, skrywającymi niezliczone możliwości fabularne, którymi można łatwo manipulować. Życiem manipulować nie można. Ono jest linearne. Zmierza od początku do końca.

 

P: Jak to się właściwie stało, że Thorgal dostał świat opowiadany przez innych twórców, jak w komiksach superbohaterskich?

 

G.R.: Jestem Europejczykiem i mnie zbytnio nie interesuje amerykański rynek wydawniczy. Nie jesteśmy Amerykanami, oni robią to dla siebie. Stąd też nigdy nie fascynował mnie komiks amerykański.

 

P.: Czyżby dla Pana „Thorgal" był tylko czystym biznesem?

 

G.R.: Absolutnie nic takiego nie powiedziałem. Tyle, że Amerykanie mają inną tradycję, do której się odwoływali i nadal odwołują. Jest to powodowane inną gamą problemów, innymi wartościami będącymi motorem ich fabuł. Stąd uważam, że inspirowanie się nimi tutaj, w Europie jest czymś niedorzecznym. My mamy przecież swoje tradycje! Nie mówię tutaj teraz o Polsce, tylko o Europie. W Polsce bowiem gazetki przedwojenne były przedrukami z różnych gazet europejskich i amerykańskich. Ale wracając do Europy - europejska tradycja jest przebogata, co notabene widać w komiksie francuskim, włoskim, angielskim. I bardzo dobrze. To, co zarzucam komiksowi amerykańskiemu to brak wiarygodności. Brak jakiejkolwiek psychologii. Widać to na dokonaniach amerykańskich scenarzystów, którzy wywodzą się z tamtejszej kultury. Amerykanie często zatrudniają na swój rynek artystów iberyjskich, włoskich i z Ameryki Południowej, ponieważ oni mają bardziej pojemne i bogatsze tradycje, co do których mogą się inspirować. Ten fakt mówi sam za siebie.

 

P.: A widzi Pan wśród nowej fali polskich rysowników kogoś, kto mógłby w przyszłości tak jak Pan teraz mieć status kultowego?

 

G.R.: Ostatnio Piotrek Kowalski przesłał mi fantastyczne plansze. Ponoć Amerykanie chcą go sprowadzić do siebie. Słyszałem od niego, że myśli o przejściu na tamtejszy rynek. Wcale mnie to nie dziwi. Piotrek był na MFK wybierany dwukrotnie na najgorszego rysownika w Polsce i stąd ma takie wzięcie na zagranicznych rynkach. Jest na o wiele lepszej pozycji od ludzi inspirujących się sztuką undergroundową, graffiti czy innymi wulgarnymi formami sztuki. Myślę jednak, że wypracował to po części przez swoje zachowanie. On nigdy nie przypodobywał się krytyce. Wiedział, że najistotniejsze w tym zawodzie jest zyskanie aprobaty publiczności. Jeżeli jej nie ma to żaden wydawca nie będzie marnował pieniędzy, by rozpowszechniać prace takiego rysownika. W końcu edytor musi zamortyzować publikacje takiego autora, prawda?

 

P.: A kogoś jeszcze widzi Pan na horyzoncie?

 

G.R.: Nie. Obawiam się, że Polska nie posiada jeszcze takich tradycji...

 

P.: Czyli poza komiksowym podziemiem nic konkretnego się nie dzieje?

 

G.R.: No tak. Ale jesteśmy sami sobie winni. Bo chcemy za dużo. Trzeba do tego dochodzić. Skoro nie mamy swoich własnych tradycji poza Koziołkiem Matołkiem oraz Tytusem, Romkiem i A'Tomkiem, jakichś poważniejszych, to na czym mamy budować przyszłość? Owszem, na wspomnianych wyżej tytułach wychowało się pewne pokolenie Polaków. W moim przypadku było inaczej. Wracając jednak do sedna - nie mając tradycji chcemy, by nas od razu zauważono. Gdziekolwiek. Nie tędy droga. Widzę jakieś indywidualne ścieżki przebijania się, ale one zależą od wielu czynników - od pracowitości, radzenia sobie z terminami, wizji artystycznej, wyrobienia własnego stylu. To wynik ciężkiej, mozolnej pracy.

 

P.: A bezkompromisowość? Pójście pod prąd?

 

G.R.: A niech krytyka sobie idzie pod prąd! Z reguły to, co krytyka ocenia jako znakomite szybko potem wypada z rąk. To nie tylko problem krytyki, ale również Internetu oraz paru innych znamiennych czynników. Żyjemy w czasach, gdzie często brakuje estetyki i gustu. Gdy ktoś zaczyna mówić, że estetyka to indywidualna sprawa każdego z nas, to jest to jakiś absurd. Bo wtedy można łatwo dojść do stanowiska, że estetyka w ogóle nie istnieje, jest zbyteczna. Zamiast niej mamy sieciowych taggerów. Dokąd to pójdzie? Nie wiem. Na szczęście to już mnie nie dotyczy. Wtedy mnie nie będzie. Bardzo pocieszające.

 

P.: Ale...

 

G.R.: Ale sami sobie radźcie, kochani. Sami sobie nawarzyliście tego piwa.

 

P.: Do kogo Pan kieruje te słowa? Do rządzących?

 

G.R.: Nie. Rządzący nie mają z tym nic wspólnego. Kulturą jako taką rządzimy my, zwykli ludzie. Rządzący nie malują ani nie komponują. Ostatnio popularne jest hasło: „Jak żyć, panie premierze?". A co mu do tego? To my winniśmy wiedzieć, jak postępować w naszym życiu, ażeby dobrze przejść przez kolejne etapy. Rządzący nie powinni w ogóle w to integrować. Każdy ma swoje życie jako dar i niech go sobie wykorzystuje albo marnuje. Mając chociażby talent i marnowanie go na podlizywanie krytyce nie jest drogą do samodoskonalenia się. Wręcz przeciwnie! Ponieważ jedno słowo takiego krytyka, że jakiś artysta „jest wybitny, doskonały" może sprawić, że taka osoba już nigdy więcej się nie rozwinie, nie wejdzie na kolejny poziom świadomości artystycznej. Będzie tylko bazował na tym słowie, na tej pochwale. Można oczywiście iść tą drogą. Tylko potem najczęściej przychodzi refleksja - skoro jestem tak wspaniały to dlaczego mnie nikt nie chce?

 

P.: Czyli recenzenci w żaden sposób Pana nie inspirują?

 

G.R.: Dla mnie zawsze największym krytykiem był ten, kto na sztuce się w ogóle nie znał. Taka osoba jest dla mnie wyrocznią, gdyż jest kimś w rodzaju tabula rasy. To doskonała motywacja dla artysty, bo ja takiemu człowiekowi można coś przekazać, w sposób jak najbardziej uczciwy mogłem mu przekazać pewne wartości, które krytykowi nie są potrzebne do niczego. Bo taki znawca zazwyczaj sprowadza się do roli doradcy artysty lub scenarzysty albo tłumacza. I zazwyczaj robi to w formie bełkotu. Używa konceptualnego języka. I on będzie robił wszystko, żeby to utrzymać, bo kiedy sztuka zacznie się stawać komunikatywna to dla niego jest to sygnał dla szukania innej roboty. Wtedy on nie będzie musiał tłumaczyć niczego pokroju „co artysta sobie myślał", ponieważ zostanie to podane na talerzu. Mnie strasznie bawi, jak czytałem o sobie „co ja myślałem w trakcie tworzenia tego czy tamtego". Zazwyczaj wtedy nic nie myślałem! Albo moi koledzy uznani malarze, których prace krytycy analizują dogłębnie i starają się im wmawiać jakieś idee. Oni zaś w trakcie malowania ich byli na przykład kompletnie pijani. Ale wtedy krytyk o tym w ogóle nie myśli, bo stawia się na miejscu eksperta. Tragikomiczne.

 

P.: Czyli najlepiej nie zawracać sobie tym głowy. Iść do przodu...

 

G.R.: Warto nade wszystko być uczciwym. Jak to mówi Bartoszewski.

 

P.: Ale w jakim sensie? Uczciwość jest różnie rozumiana.

 

G.R.: Być uczciwym dla samego siebie. Wtedy przynosi to owoce.

 

P.: Nie ma Pan własnej definicji uczciwości?

 

G.R.: Nie. I nie zamierzam czegoś narzucać. Niech każdy stworzy swoją własną definicję. Kiedyś staraliśmy się zdefiniować „sztukę"  - czym ona właściwie jest? I się nie udało. Nie ma definicji sztuki. Każdy ją interpretuje na swój sposób. Są terminy, których nie da się opisać. Trzeba samemu do nich dojść i mieć swoją własną, autorską wizję pojęcia.

 

P.: A co jeśli człowiek żyje w świecie bez jasno określonych reguł  i zasad?

 

G.R.: To niech je wytworzy.

 

P.: Co jeśli nie ma władzy, mocy sprawczej?

 

G.R.: Władza? Ale władza tutaj nie ma nic do rzeczy. On sam w sobie ma władzę.

 

P.: Pachnie to trochę Nietzschem i ideą nadczłowieka...

 

G.R.: Tak, to prawda. My mamy moc. Ale w naturze jest wiele sił, które próbują nie dopuścić nas do uświadomienia sobie tej potęgi. Są to mechanizmy wszelakiego rodzaju. Ale nikt nie zmusza nas do odbioru ich. To nasza sprawa czy pozwolimy, żeby nas zdominowały. W moim wypadku widzę to, co chcę widzieć. Stworzyłem swój własny, autonomiczny świat, w którym się czuję doskonale. To prawda jednak, że mam pewne problemy z komunikowaniem się ze światem realnym.

 

P.: Wracając do komiksów, pracuje Pan nad czymś obecnie? Ponoć w pracach jest kontynuacja „Zemsty Hrabiego Skarbka"?

 

G.R.: Tak, ale to nie będzie kontynuacja bezpośrednia. Chcemy właściwie utworzyć nową historię wraz z Sentem. Właściwie to trudno mi powiedzieć coś więcej na ten temat. Nie widziałem jeszcze scenariusza, także ciężko mi wypowiadać się w tej sprawie.

 

P.: Ale komiks sam w sobie jest realizowany? Jeżeli tak, czy jest to prequel dziejący się przed wydarzeniami „Zemsty..."?

 

G.R.: To miała być historia, która dzieje się 100 lat później, w 1943 roku.  Rozmawiałem jednak z scenarzystą i on jest przeciwny takiemu posunięciu. Uważa, że sztucznym byłoby wiązanie fabuł obu historii. Zdecydowaliśmy się więc na opowiedzenie nowej historii w klimacie II wojny światowej, zrobienia jej zgoła inaczej graficznie.

 

P.: W jakiej konwencji graficznej chce Pan opowiedzieć tę historię?

 

 

G.R.: Nie wiem. Jak wspomniałem nie widziałem jeszcze scenariusza, a on ma zasadniczy wpływ na to, jakich środków użyję do opowiedzenia historii. Kto wie, może go w ogóle nie wezmę? Może mi się nie spodoba? To nie jest tak, że scenarzysta daje mi scenariusz i ja mam to zrobić. Zupełnie nie. Już nie.

 

P.: Co sprawia, że jest Pan zaintrygowany danym scenariuszem i chce go przetworzyć  w komiks?

 

G.R.: Wpierw muszę go przeczytać, przekartkować.

 

P.: Co w takim razie sprawiło, że narysował Pan kadry do komiksów typu „Zemsta.."? Czy to było w jakiejś mierze wyzwanie?

 

G.R.: Nie, to była pięknie napisana literatura w stylu Alexandra Dumasa. Scenarzysta przyszedł do mnie i doszliśmy razem do wniosku, ze obetniemy połowę tekstu, by starczyło miejsca na obrazki. Dumas zresztą tam występuje, tak jak parę innych postaci historycznych. Poza tym w „Zemście..." jest coś, co od zawsze lubiłem - stworzenie fałszywej rzeczywistości, zmyślonej, która nagle staje się realna. Staje się prawdziwa za pośrednictwem mieszania się faktów. Idąc dalej, chadzanie po starym Paryżu, jeszcze przed Georgesem Haussmanem, było bardzo ciekawym doświadczeniem dla mnie jako rysownika. To była duża przygoda.

 

P.: A może jest teraz jakaś technika oraz narzędzia, których chce Pan użyć w swoim kolejnym projekcie? Mam Pan ochotę użyć konkretnej stylistyki w przyszłej historii obrazkowej?

 

G.R.: Wszystko zależy od scenariusza, który mam ilustrować. To nasuwa środki wyrazu, które będą najbardziej adekwatne do wykorzystania. Ja mam pragnienia warsztatowe należyte do opowiadanej historii. To nie tylko odnosi się do tej sfery. Gdy jadę polować na lwy inaczej się ubieram aniżeli wtedy, gdybym polował na foki na Antarktydzie. Kwestia ekwipunku wtedy również odgrywa kluczową rolę. Gdy nie wiem dokąd jadę to nie wiem w co się ubrać. Nie staram się nawet zastanawiać, czy bym poszedł w krótkich spodenkach na Grenlandię.

 

P.: Dziękuję za rozmowę.

 

G.R.: Również dziękuję.    

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...