"Sherlock Holmes": "Gra cieni" - recenzja pierwsza

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 07-01-2012 23:47 ()


Nazywa się Sherlock, Sherlock Holmes, agent jej królewskiej... tfu, prywatny detektyw. Dwa lata po premierze obrazu Guya Ritchie mamy okazję ponownie zajrzeć w pielesze Baker Street, aby zobaczyć jak Holmes radzi sobie bez oddanego druha, dr Watsona.

Jeżeli ktoś nie przyzwyczaił się jeszcze do zarośniętej twarzy Roberta Downeya Jr., niechlujnych włosów czy ekscentrycznego zachowania granego przez niego bohatera, to raczej nie zostanie zagorzałym fanem drugiej części. Odtwórca głównej roli wygląda w tym filmie jakby przez długi czas nie dbał o siebie i zapomniał o istnieniu przybytku zwanego łazienką.

Kierując się zasadami sequeli twórcy „Gry cieni” poszli po najmniejszej linii oporu wrzucając do fabularnego wora sprawdzone patenty z poprzedniej odsłony, jedynie intensyfikując ich natężenie. Sherlock znów demonstruje swoje umiejętności sztuk walki, eksperymentuje na psie Watsona, a lawinie jego dziwactw nie ma końca. Z kolei intryga została zakreślona na szerszą skalę, Holmes przestał pilnować własnego podwórka, niejako z przymusu udając się w tournée po Europie. Do opuszczenia dziewiętnastowiecznego Londynu zmusił go nieprzeciętny geniusz zła – James Moriarty. Wspólnie ze świeżo porwanym sprzed ołtarza Watsonem i napotkaną po drodze Cyganką, wyruszają w poszukiwanie śladów przestępczej działalności utytułowanego profesora oraz pragną spełnić marzenie niejednej kandydatki na Miss World - utrzymać pokój na świecie.  

Kontynuacja „Sherlocka Holmesa” bez wątpienia jest filmem trzymającym w napięciu, widowiskowym, z kapitalnym motywem muzycznym Hansa Zimmera. Relacje między detektywem, a jego oddanym przyjacielem stanowią główną atrakcję dzieła. Twórcom udało się na tyle zbalansować ich kreacje, aby nie przeszkadzali sobie na ekranie, uzupełniali się, toteż między Holmesem a Watsonem widać większą chemię niż za pierwszym razem. Nie mniejsze wrażenie wywołuje Jared Harris, przekonująco wcielając się w „Napoleona zbrodni”, jednak jego słowne pojedynki pozostają nieco w cieniu wspomnianych wyżej relacji.  Na plus należy odnotować również występ Stephena Frya w roli Mycrofta – z odpowiednio angielską flegmą i powściągliwym żartem, jak na prawdziwego dżentelmena przystało. Brat Sherlocka jest typowym złodziejem scen. W sumie na tyle starczyło pary autorom obrazu.

Obie żeńskie postaci, ostatecznie dokooptowana do obsady Rachel McAdams oraz znana z kreacji Lisbeth Salander - Noomi Rapace (to jej pierwsza hollywoodzka rola, a zobaczymy ją niebawem w „Prometeuszu” Ridleya Scotta), nie porywają. Pierwsza idealnie wtapia się w  atmosferę wiktoriańskiego Londynu, jednak niewielki, błyskotliwy epizod, jaki przypadł jej w udziale nie pozwolił na zaprezentowanie pokaźnego wachlarza umiejętności. Z kolei Rapace stworzyła całkowicie bezbarwną postać, która w samczej rywalizacji nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Niestety autorzy nie potrafili wykorzystać atutów granej przez nią Cyganki, a już w żadnym wypadku umiejętności rzucania nożami. Mimo że nosi je przytroczone przy pasku, to może nimi co najwyżej chleb masłem smarować. Szkoda zmarnowanego potencjału obydwu heroin. 

Obserwując rywalizację dwóch wybitnych adwersarzy trudno dać wiarę motywacji Moriarty’ego, która nie przystoi osobie z jego reputacją. Każdy czarny charakter pasowałby do tak rozpisanej roli - uniwersalnego przestępcy, działającego wyłącznie z materialnych pobudek. Sam Holmes zaznacza, że jego oponent czyni zło, bo może, czyli jak pospolity złoczyńca. Unikalność tej postaci pryska niczym bańka mydlana. Może też drażnić maniera z jaką Guy Ritchie podkopuje legendę Sherlocka czyniąc z głównego bohatera prawie nieśmiertelnego agenta, którego perypetie nie ustępują tym z udziałem Daniela Craiga. Zastanawiająca jest również cała machina sprzymierzeńców Moriarty’ego, gotowych za cenę życia strzec tajemnicy profesora, aby tylko pokrzyżować plany Holmesa. Najwyraźniej psychoza związana z fin de siècle udzieliła się wszystkim, zwłaszcza Francuzom.

Całość uzupełniają nagminnie serwowane sekwencje slow motion, których pozbycie się w kilku momentach podniosłoby tylko atrakcyjność scen. Najwyraźniej Ritchie pozazdrościł Zackowi Snyderowi i ujęcia w zwolnionym tempie wrzucał do woli. Autorom udało się również gdzieś w tumulcie wystrzałów, walk i słownych utarczek zawieruszyć tytułową grę cieni. Moriarty nie kryje się ze swoimi planami, a jedyną zagadkową kwestią pozostają środki, jakimi się posłuży, aby zagrać na nosie oponenta.      

Sequel „Sherlocka Holmesa” sprawdza się w roli kina ludycznego, ale pozostawia spore uczucie niedosytu, bowiem przeładowanie fabuły efektami i pościgami wyparło inteligentną rozrywkę. Może przy kolejnym podejściu twórcom uda się wzbić ponad zaprezentowany w niniejszym obrazie poziom.

6/10

Przeczytaj również drugą recenzję filmu.  

 

Tytuł: "Sherlock Holmes": "Gra cieni"

Reżyseria: Guy Ritchie

Scenariusz: Michele Mulroney, Kieran Mulroney

Obsada:

  • Robert Downey Jr.
  • Jude Law
  • Noomi Rapace
  • Rachel McAdams
  • Jared Harris
  • Stephen Fry
  • Paul Anderson
  • Kelly Reilly
  • Geraldine James
  • Eddie Marsan 

Muzyka: Hans Zimmer

Zdjęcia: Philippe Rousselot

Montaż: James Herbert

Scenografia: Sarah Greenwood

Kostiumy: Jenny Beavan

Czas trwania: 129 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...