"Immortals. Bogowie i herosi" - recenzja
Dodane: 19-11-2011 13:16 ()
"Film twórców 300" - krzyczą na nas ze wszystkich stron plakaty i zwiastuny. Oparcie strategii reklamowej na tym haśle już na starcie mówi nam dwie rzeczy. Po pierwsze: marketingowcy starają się wycisnąć wszystkie soki z przekonania, że "najlepsze są te filmy, które się już kiedyś widziało" i zapowiadają nam stylowo-wizualną odtwórczość. Oczywiście praktyka ta nie jest niczym nowym, bo również przy okazji premiery "300" pojawiały się odniesienia do "Sin City", a sięgając lata wstecz podobnych przykładów znalazłoby się z pewnością kilka tuzinów. Po drugie: skoro w sloganie zamiast reżysera/scenarzysty pojawia się zupełnie nic nie mówiące, magiczne słówko "twórcy", można spodziewać się, że w rzeczywistości nikt istotny z tamtej ekipy w tym filmie palców nie maczał.
Tarsem Singh, reżyser "Immortals", do tej pory nakręcił tylko dwa filmy, ale już na ich przykładzie dało się poznać jego wyczucie do prezentowania na ekranie niezwykłych obrazów. Zarówno "Cela" jak i "Magia uczuć" są filmami przepięknie nakręconymi, po brzegi wypełnionymi zapadającymi w pamięć kadrami. Podobny poziom prezentują również "Bogowie i herosi", ciesząc oczy widzów wykonanymi z niezwykłym pietyzmem ciepłymi ujęciami i majestatyczną scenografią, której przewodnim motywem zdają się być regularne kształty i proste linie. Dlatego właśnie urwiste klify sprawiają wrażenie dopiero co wyciętych w nadmorskiej skale przez jakąś niezwykłą siłę, a więzienie Tytanów ma postać wielkiego sześcianu.
Jest jednak wyraźna różnica między komponowaniem pięknych obrazów, a opowiadaniem za pomocą obrazów. Tarsem wyciągnął pewne wnioski z "Celi", w którą upchnął nachalnie, bez celu i potrzeby chrześcijańską symbolikę (przebierając na przykład Jennifer Lopez za Maryję Dziewicę), więc w "Immortals" nie ma już pseudogłębokich scen krzyczących "spytaj mnie, co reżyser miał na myśli!". Jednak tak jak w poprzednich filmach tego reżysera, brakuje ciekawej historii, która przykułaby uwagę do filmu na dłużej niż czas trwania statystycznego teledysku. Brakuje ciekawych postaci, które dałoby się polubić lub choć trochę przejąć ich losem. Mamy opowiadającego o Wielkich Czynach i nieśmiertelności Henry'ego Cavilla, Stephena Dorffa, który przez cały film stara się udowodnić, że każda kolejna kwestia padająca z jego ust będzie jeszcze bardziej zawadiacka i dowcipna niż poprzednia, Freidę Pinto, która w filmie jest tylko po to, żeby zawiesić na niej od czasu do czasu oko i nie wyróżniającego się niczym szczególnym z grona podobnych sobie, płaskich, papierowych i pragnących władać światem czarnych charakterów (poza zabawnym hełmem), Mickeya Rourke'a.
Jeśli chciałoby się wejść w sugerowane od samego początku porównania do "300" Zacka Snydera, można by złośliwie napisać, że scenariusz obu filmów jest prawie taki sam. Tutaj też pojawia się wątek zdrajcy, źli żołnierze złego wodza noszą maski i mają przewagę liczebną, a cała wielka bitwa sprowadza się do bronienia wąskiego przejścia, zupełnie jak pod Termopilami. Niestety Tezeusz nie jest Leonidasem i powinien wziąć u niego przyspieszony kurs zagrzewania ludzi do boju. Kiedy Gerard Butler obwieszcza Spartiatom, że wieczerzę będą jeść tego wieczora w Hadesie, widz ma ochotę wstać z fotela i wznieść razem z nimi bojowy okrzyk. Kiedy Henry Cavill przemawia do Hellenów, aby dodać im otuchy, jedyne co przychodzi do głowy to: "co to za koleś i kto pozwolił mu stanąć tak wysoko?".
Na dodatek, gdzieś tak w połowie seansu, nachodzi człowieka jeszcze jedno pytanie: dlaczego główny bohater ma na imię Tezeusz? Tak po prostu. Czy to, że gdzieś tam w filmie jest jakiś labirynt, a pewna postać ma przypominać Minotaura usprawiedliwiają ten wybór? To samo tyczy się Hyperiona, który ze swoim mitologicznym odpowiednikiem nie ma wspólnego zupełnie nic. Po co uparcie trzymać się jednej rzeczy z materiału źródłowego, skoro wszystkie inne (łącznie z pochodzeniem bohaterów i ich motywacją) ma się w głębokim poważaniu. Scenariusz "Immortals" ma z mitologią jeszcze mniej wspólnego niż ten, na podstawie którego powstało "Starcie tytanów". O ile jednak ten drugi film można przy odrobinie dobrej woli nazwać nową wersją opowieści o Perseuszu, to główny bohater "Bogów i herosów" mógłby nosić imię Janusz, a i tak nikomu nie zrobiłoby to różnicy.
Podsumowując, śliczne kadry cieszą przez chwilę, ale jeśli na ekranie nie ma przez dłuższy czas jakiejś wyraźnej akcji, wtedy zaczyna się przeciągłe i nieustępujące ziewanie. Film został nakręcony bez pomysłu na historię od początku do samego zakończenia, które można skomentować jedynie zmarszczeniem brwi i pytaniem: "Ale o co chodzi? Sequel?". Tarsem powinien malować obrazy i nie starać się dopisywać do nich na siłę jakiegokolwiek scenariusza. Zarówno reżyser, jak i widzowie wyszliby na tym lepiej.
4/10
Tytuł: "Immortals. Bogowie i herosi"
Reżyseria: Tarsem Singh
Scenariusz: Vlas Parlapanides, Charley Parlapanides
Obsada:
- Henry Cavill
- Mickey Rourke
- Stephen Dorff
- Freida Pinto
- Luke Evans
- John Hurt
- Greg Bryk
- Isabel Lucas
- Kellan Lutz
- Stephen McHattie
Muzyka: Trevor Morris
Zdjęcia: Brendan Galvin
Montaż: Stuart Levy, Wyatt Jones
Scenografia: Tom Foden
Kostiumy: Eiko Ishioka
Czas trwania: 110 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...