"Lucyfer": "Exodus" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 06-09-2011 22:37 ()


Zarówno Mike Carey, jak i tytułowy bohater serii traktującej o „Gwieździe Zarannej” wyraźnie nie zwalniają tempa. Tym bardziej, że prędko zgłaszają się chętni aspirujący do zajęcia miejsca po nieobecnym Stwórcy. O dziwo to właśnie wódz upadłych aniołów staje na drodze istot aspirujących do miana zdobywców Srebrnego Miasta.

Zanim to jednak nastąpi poznajemy sprawców całego zamieszania: braci Gygesa i Garamasa, tytanów pogrążanych dotąd we śnie gdzieś w czeluściach Peloponezu. Jak widać wieść o absencji Kreatora dotarła również do wspomnianych chwile temu osobników. Początkowa dezorientacja rychło przemija, a jej miejsce zajmuje ambitny plan przejęcia funkcji pełnionej do niedawna przez Yahwe. Tym bardziej, że nie stroniący od okrucieństwa tytani zdają się dysponować rozeznaniem co do sposobu skutecznego osiągnięcia wyznaczonego celu. Problem w tym, że Lucyfer nie zamierza bezczynnie przyglądać się ich poczynaniom. A to stanowi gwarant emocjonującej lektury.

Jak doskonale orientują się czytelnicy „Kaznodziei”, motyw Boga porzucającego swoją domenę odgrywał istotną rolę w cyklu Gartha Ennisa i Steve’a Dillona. Myliłby się jednak ten, komu marzyłoby się dolepienie Carey’owi „łatki” epigona. Adaptując ów motyw, brytyjski prozaik okazał się twórcą nie tyle wtórnym, co raczej umiejętnie wkomponowującym się w pozornie nie powiązane kontinuum tej części Vertigo, która zaistniała na bazie tradycji ukształtowanych na kartach m.in. „Swamp Thinga” i „Sandmana”. Zresztą wspomniany motyw „porzucenia” znalazł swój precedens także za sprawą Lucyfera w znakomitej „Porze mgieł”. Potencjalnych czytelników wypada zapewnić, że Carey przekonująco poradził sobie z fabularnym „depozytem” odziedziczonym po wcześniejszych twórcach.

Konfrontacja z nad wyraz ambitnymi tytanami ma jednak dość istotną wadę: urywa się podejrzanie prędko. Jest to tym bardziej zastanawiające, że w poprzednich tomach scenarzysta przyzwyczaił czytelników do misternie skonstruowanych intryg, „rozpiętych” na znacznie więcej niż cztery epizody wydania zeszytowego. Tymczasem „Kampania Braci”, pomimo zachęcającego rozwinięcia, zostaje sfinalizowana w tempie aż nazbyt przyspieszonym. Odmiennie jawią się pod tym względem prowadzone równolegle dwie kolejne opowieści – „Zjeżdżalnia z myśloszkła” oraz „Pałka, zapałka, dwa kije” – pokrewne klimatem do fabuł zawartych w „Krainie Snów” oraz jedynym jak dotąd opublikowanym u nas tomie „Śnienia”. Bowiem miast tytułowej postaci cyklu znacznie więcej miejsca poświęcono bohaterom dalszych planów (m.in. Gaudium oraz Elaine Belloc). Jakby tego było mało, opróżniana z jej dotychczasowych mieszkańców domena „Gwiazdy Zarannej” wzbudza skojarzenia z pełnym niezwykłych istot władztwem Morfeusza.

Nieco problematycznie jawi się natomiast sam Lucyfer, który z osobowości hardej i przebiegłej (jaką czytelnicy poznali na kartach „Nadziei w Piekle” tudzież „Diabła na progu”) zdaje się ewoluować w kierunku pełnowymiarowego, generującego czytelniczą sympatię bohatera. Nie uchybiając warsztatowej biegłości Mike’a Careya wypada powątpiewać czy istotnie ta tendencja jest właściwa, bo niestety odziera „Syna Jutrzenki” z przypisanej mu roli niepoprawnego rebelianta judeo-chrześcijaństwa. Tym samym w porównaniu z poprzednimi odsłonami cyklu osobowość Lucyfera ulega delikatnej trywializacji. Choć gwoli ścisłości przyznać trzeba, że również i tu nie stroni on od nieszablonowego rozwiązywania trapiących go problemów.

Efekt wysiłków odpowiedzialnego za warstwę graficzną Petera Grossa raczej trudno byłoby uznać za przejaw nadmiernego pracoholizmu. Prosta, chwilami wręcz schematyczna kreska z jednej strony nie przytłacza nadmiarem detali wymowy tej opowieści. Z drugiej strony przesadna asceza graficzna wzbudza niedosyt przemieszany z poczuciem obcowania niemal z fuszerką. Niewykluczone, że do stylistyki Grossa można się przyzwyczaić, tym bardziej, iż przejawia on z miejsca dostrzegalną umiejętność do przekonującego portretowania nadnaturalnych istot (w niniejszym tomie reprezentowanych przede wszystkim przez Gygesa i Garamasa – wbrew pozorom całkiem udanych interpretacji cyklopa i tzw. sturękiego). Zadanie to przerosło jednak piszącego te słowa; i stąd też poczucie dysonansu w odbiorze z reguły udanej treści przy drażniąco oszczędnej manierze ilustratora. Natomiast stonowana kolorystyka „pędzla” Daniela Vozzo po raz kolejny zdaje się zapewniać temuż tytułowi unikalny klimat.

Szczerze martwi spowolnienie tempa publikacji „Lucyfera”, bowiem istnieją przesłanki, że zamiast dwóch tomów rocznie (tak jak miało to miejsce w poprzednich latach) wielbiciele tej serii będą zmuszeni zadowolić się zaledwie jednym. Biorąc pod uwagę postępujące symptomy kurczenia się komiksowego rynku chciałoby się rzecz, że dobre i to. Niemniej jeśli polska filia Egmontu utrzyma obecny tryb publikacji (co niestety jest bardzo prawdopodobne) finału tej niezwykłej historii możemy spodziewać się dopiero za cztery lata… Siłą rzeczy ta okoliczność nie napawa optymizmem, tym bardziej, że nadwiślańscy wielbiciele Vertigo spodziewaliby się prędzej kolejnych tomów „Hellblazera”, „Swamp Thinga”, a może nawet spolszczenia „The Unwritten” - innej serii Careya (realizowanej zresztą także do spółki z Peterem Grossem) - tworzonej na potrzeby wspomnianej linii komiksów. Niestety póki co mamy do czynienia z tendencją odwrotną. Zaiste szkoda…

 

Tytuł: „Lucyfer: Exodus”

  • Scenariusz: Mike Carey
  • Szkic: Peter Gross
  • Kolor: Daniel Vozzo
  • Tłumaczenie: Paulina Braiter
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Data publikacji: 09.08.2011 r.
  • Okładka: miękka
  • Format: 170x270 mm
  • Papier: offset
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 168
  • Cena: 59, 99 zł

 

Zawartość wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach miesięcznika „Lucifer” nr 42-44, 46-49 (listopad 2003-styczeń 2004; marzec-czerwiec 2004 r.)

       


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...